.

 

Małgorzata Molęda-Zdziech: debata obnażyła słabości polskiego dziennikarstwa

dodano: 
22.05.2015
komentarzy: 
0

Telewizyjne debaty kandydatów na prezydenta w czasie kampanii są ważnym, a czasem i kluczowym elementem wyborczej rywalizacji. Przyciągają liczną publiczność, która traktuje je jako polityczny spektakl. A spektakl rządzi się swoimi prawami.

Wczorajszą debatę, tuż przed zakończeniem kampanii, uważam za ważną, choć smutną. Smutną, bo obnażyła słabości polskiego dziennikarstwa. Moim zdaniem, to dziennikarze nie poradzili sobie z rolą prowadzących debatę. Nie wiem, czemu miała służyć przyjęta strategia bombardowania kandydatów seriami, wielokrotnie złożonych pytań. Przy takiej strategii, gdy kandydaci mieli po 90 sekund na odpowiedź, już z góry wiadomo, że na niektóre nie odpowiedzą. I tak się działo. Kandydaci dowolnie wybierali pytania, na które chcieli odpowiedzieć, albo je ignorowali i forsowali swój przekaz. Ale to sami dziennikarze stworzyli im taką możliwość.

Dziwnie zatem, na tym tle, brzmiała uwaga pani Moniki Olejnik, która poinformowała, że jest jej przykro, że kandydaci nie odpowiadają na jej pytania. To wyjście ze swojej roli, świadczy to o braku profesjonalizmu. Doświadczona dziennikarka polityczna, codziennie przepytująca polityków, nie poradziła sobie z prowadzeniem I części debaty, poświęconej sprawom krajowym. Drobne gesty (np. odłożenie flagi z logo PO na podłogę), pokazały brak opanowania spraw technicznych – dlaczego nie było nikogo z ekipy obsługującej debatę, kto mógłby ten symbol odebrać. Pani Justyna Pochanke, której przypadło prowadzenie części trzeciej, poświęconej sprawom zagranicznym, również nie udźwignęła roli prowadzącej. Dziennikarka  w swoich pytaniach wprowadzała element oceny, poprzedzała je długimi wprowadzeniami („Pytanie nadciągnie ze Wschodu”). Czasami w ogóle nie formułowała pytania, ale prezentowała swoją opinię, jak np. „Rozumiem, że obecne gwarancje nie wystarczą, by powiedzieć Polakom śpijcie spokojnie”, po czym oddawała głos kandydatom.
 

A jak w debacie wypadli sami kandydaci? Czym mnie zaskoczyli? Spodziewałam się większej liczby gadżetów, które kandydaci będą chcieli wykorzystać w debacie. Na szczęście kandydaci ograniczyli się zaledwie do kilku. Andrzej Duda rozpoczął debatę od wręczenia flagi z logo Platformy Obywatelskiej Bronisławowi Komorowskiemu. Reakcję Komorowskiego na ten gest politycznego konkurenta oceniam bardzo dobrze: po pierwsze, nie wyciągnął po nią ręki, zatem nie przyjął, a Duda postawił ją na pulpicie i odszedł. Po drugie, Bronisław Komorowski nie zareagował na ten gest od razu, ale dopiero po wygłoszeniu kilku uwag, przejął flagę i oddał ją prowadzącej tę część  - Monice Olejnik. Dziennikarka zaliczyła wpadkę, bo odłożyła ją na podłogę, chowając za swój pulpit, co symbolicznie nie było dobrym gestem, bo deprecjonowało rządzącą partię. A równocześnie pokazało kompletne zaskoczenie takim elementem debaty, brak reakcji ze strony ekipy technicznej.

Debata tocząca się w telewizji to zawsze debata na wizerunki kandydatów. Zatem umiejętność opanowania komunikacji niewerbalnej, jej spójność z przekazami werbalnymi, pełni ważną rolę, uwiarygodnia kandydatów, sprawia, że odbiorcy ich słuchają.

Moim zdaniem, Andrzej Duda, pomimo medialnych szkoleń, wciąż prezentuje niespójny wizerunek pomiędzy sferą swoich zachowań niewerbalnych (nieumiejętność zapanowania na uśmiechem, nawet gdy mówi o sprawach bardzo poważnych, gesty nie nadążające, czy wręcz sprzeczne z przekazem werbalnym, zdarza mu się zaciskać dłoń w pięść i nią wygrażać).  Limit czasu na wypowiedzi powodował, że Duda często bardzo przyspieszał tempo na koniec wypowiedzi, by zmieścić cały przekaz we wskazanym czasie. Świadczy to o małym stopniu umiejętności spontanicznego formułowania przekazu.

Spójność przekazu w komunikacji werbalnej i niewerbalnej była większa u Bronisława Komorowskiego. Lepiej panuje nad mimiką, dostosowując ją do treści, o których mówi.

A co z merytorycznością przekazów obu kandydatów? Najpierw uwaga ogólna:  Debata telewizyjna to rywalizacja na wizerunki, zatem liczy się wrażenie, zapamiętany obraz,  emocje. Widz reaguje na słowa, które rozumie, które są mu bliskie. Czyli już z samej zasady telewizyjna debata nie jest formułą do merytorycznej dyskusji. Długie serie pytań formułowane przez dziennikarzy dodatkowo nie sprzyjały merytoryczności. Dodatkowo, wiele poruszanych kwestii w debacie nie należy do kompetencji prezydenta.  Zatem o wizerunku kandydatów decydowały przyjęte strategie prowadzenia kampanii.

Regułą debaty dwóch kandydatów, w tak decydującym momencie, jest argumentacja ad personam. Taki sposób argumentacji wzmaga emocje.

Mocną stroną strategii przygotowanej przez sztab Andrzeja Dudy jest adresowanie przekazu do „zwykłego człowieka”. To stały element kampanii, który powtórzony został także w debacie. Andrzej Duda często powtarzał na co czekają „polskie rodziny”, co mówią „moi rodacy”, „zwykli ludzie”. Podkreślał, że liczy się dla niego „każdy, zwykły człowiek”. W części gospodarczej debaty w pewnym momencie stwierdził wręcz „to ludzie są moimi ekspertami”. Ta konsekwencja koncentracji na zwykłym człowieku nie ogranicza się tylko do komunikacji, ale potwierdzana była codziennymi działaniami kandydata. Sztab organizował mu wyjazdy  do „zwykłych ludzi”. Stąd po pierwszej debacie, od 7 rano Duda częstował kawą spieszących się do pracy na tzw. „patelni” w Centrum Warszawy, przed wejściem do metra. Po drugiej debacie, od 6 rano rozdawał kanapki i drożdżówki  w Katowicach.

Skoro celem telewizyjnej debaty ma  być wywołanie emocji, to nie powinno już dziwić, dlaczego wśród pytań pojawiły się pytania o symbole narodowe („orzeł z czekolady”, orzełek na koszulkach reprezentacji Polski w piłce nożnej), o Jedwabne, o wciąż dzielący Polaków Smoleńsk.

Prowadzenie kampanii przez kandydata, który pełni funkcję prezydenta wymaga innych strategii. Stąd inaczej to wygląda w przypadku kampanii Bronisława Komorowskiego, który w tym samym czasie pełni dwie role: prezydenta i kandydata na prezydenta. Warto zadbać o jakieś rozdzielenie tych ról.

Błędem sztabu Komorowskiego było upolitycznienie kampanii i powiązanie jej z PO. Wysokie deklarowane w sondażach zaufanie do prezydenta, nie było w stanie zakryć niskich ocen dla rządzącej partii politycznej – PO. Kapitał, jakim dysponował prezydent w momencie rozpoczęcia kampanii, został zupełnie stracony, o czym świadczył wynik w I turze wyborów, a jeszcze bardziej zdziwienie sztabu i samego kandydata, którzy się tego zupełnie nie spodziewali. Dlatego też kampania ruszyła po I turze. W dwa tygodnie starano się nadrobić wszelkie zaniechania w kampanii. Prezydent ruszył w Polskę, zaczął spotkania z ludźmi. Równoległe, dotąd nieobecne w przestrzeni publicznej, dzieci prezydenta nagrały sympatyczny filmik, promujący ich tatę. Córki towarzyszyły tacie w drodze na  pierwszą debatę, a jeden z synów – na drugą. Sztab wykorzystał w kampanii znane twarze sportowców, aktorów, którzy deklarują publicznie swoje poparcie dla prezydenta. Wzorem amerykańskich kampanii, prezydent sięgnął po telefon i dzwonił do obywateli, prosząc o ich głos w II turze wyborów.

Małgorzata Molęda-Zdziech, socjolożka, dr hab. w zakresie nauk o polityce, Instytut Studiów Międzynarodowych SGH.

X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin