„Wojna czy pokój?” – chybione pytanie

dodano: 
21.01.2005

Autor:

Grzegorz Czwartosz
komentarzy: 
0

Wydanie serwisu informacyjnego „PRoto” z 19 stycznia br. przyniosło relację Magdaleny Klimkiewicz pt. „Wojna czy pokój?” ze spotkania Klubu PR we Francuskiej Izbie Przemysłowo-Handlowej. Przyznać muszę, iż po zapoznaniu się z artykułem z „PRoto” pożałowałem, że nie uczestniczyłem w owym spotkaniu środowisk pracujących w szeroko pojętej branży informacyjnej. Gdybym był na tym spotkaniu wówczas bez wątpienia miałbym kilka pytań do osób występujących tam jako branżowe autorytety. Zapewne najmniej pytań miałbym do cytowanego w artykule Vadima Makarenki, gdyż jego karierę w Gazecie Wyborczej śledzę od samego początku - wiem co pisze, jak pisze i jak potrafi wykorzystać materiały pochodzące z firmowych lub korporacyjnych działów PR. I wiem też, jak nie utyskuje na trudności swojego zawodu, tylko „robi swoje” i robi to bardzo dobrze. Z jego chłodną i mało entuzjastyczną, acz wyważoną, oceną środowiska polskiego PR byłbym w stanie zgodzić się prawdopodobnie bez większych polemik.

Nutę dość niemiłego niepokoju wprowadzają jednak we mnie wypowiedzi Renaty Gluzy z branżowego miesięcznika Press, który dociera zarówno na biurka dziennikarskie, jak i „PR-owskie”. Mogłoby się zdawać, iż powinien ów miesięcznik być przyjaznym łącznikiem pomiędzy oboma środowiskami pracującymi na polu informacji. Powinien, ale czy jest w sytuacji, gdy zastępca redaktora naczelnego owego czasopisma publicznie gromi krajowych „PR-owców” w sposób nie tylko sarkastyczny, ale także oderwany od realiów PR – zarówno krajowego, jak i światowego? W sposób oderwany także od krajowego szkolnictwa, nie tylko tego o profilu public relations.

Znam chyba wszystkie patologie polskiego PR (tak, jak i dziennikarstwa), napisałem o nim kilkadziesiąt artykułów i mam wobec niego stosunek równie chłodny, jak również wiele poważnych zastrzeżeń, niemniej ręka by mi zadrżała, aby publicznie zaprezentować niektóre opinie, jakie padły podczas cytowanego spotkania z ust Renaty Gluzy. W utrzymanej w lżejszym tonie wypowiedzi red. Renaty Gluzy – z fachowego bądź co bądź miesięcznika – PR jest grą, w której pracownik działu PR „profesjonalnie mydli oczy” – że zacytuję relację z klubowego spotkania. Jest to pogląd, jaki nie powinien się pojawiać nawet w żartach; pogląd mocno niestosowny wobec środowiska PR. Jest to wprawdzie pogląd charakterystyczny dla lat 1989-1992, gdy PR w Polsce raczkowało, niemniej jest to najczarniejszy polski stereotyp, jaki nie przystoi profesjonalnemu czasopismu. Rzec by można, iż z takimi poglądami nawet się nie polemizuje, choć żartobliwie odbijając piłeczkę można by powiedzieć, iż na ich przykładzie można nauczać czym jest... „czarne PR”. Łatwiej byłoby mi powiedzieć dla jakich dziedzin gospodarki i przemysłu nie pracowałem jako specjalista PR, niż dla jakich pracowałem. Jednego wszakże nie mógłbym powiedzieć – iż spotkałem zespoły PR „profesjonalnie mydlące oczy”. Tu z red. Gluzą musimy „różnić się pięknie”.

Renata Gluza „stara się unikać PR-owców, którzy myślą, że są w firmie drugą osobą po prezesie, a tak naprawdę nie mają dostatecznej wiedzy na temat działalności przedsiębiorstwa, choć mieć ją powinni i nawet nie wiedzą, gdzie tych informacji szukać. Dlatego woli zwracać się bezpośrednio do prezesów, jeśli jest to możliwe”. W tym miejscu zapytałbym red. Gluzę o to, ilu zna polskich „PR-owców” świadomie izolowanych w swoich firmach/korporacjach od różnych informacji i odchodzących ze swoich stanowisk z nerwicą i w stanie konfliktu z zarządem na tle właśnie nieprawidłowego systemu pracy PR? Bo ja ich znam tak wielu, aby skądinąd słuszny zarzut Renaty Gluzy skierować nie przeciwko działom PR a gabinetom zarządów firm i korporacji. Nie mogę też podzielić wiary red. Gluzy, że ominięcie pracownika PR i przedostanie się bezpośrednio do gabinetu prezesa niesie ze sobą inny, ponoć lepszy, zasób informacji. Często jest zgoła inaczej.

Renata Gluza „zwróciła również uwagę na fatalne pod względem językowym informacje prasowe”. I to jest oczywiście racja, lecz moralne prawo do tego typu uwag nie leży po stronie mediów. Nie uwierzę bowiem, aby red. Gluza nie znała, tak jak ja, kulisów pracy wydawniczej od jej najciemniejszej strony i aby nie wiedziała, jak piszą dziennikarze i ile pracy musi włożyć dział korekty (jeśli w ogóle istnieje w danym wydawnictwie, gdyż to odrębna polska patologia) w to, aby przygotować teksty dziennikarzy do druku. Przez wiele lat trzymałem kiedyś do pokazywania „na wszelki wypadek” wydania dzienników Gazeta Wyborcza i Rzeczpospolita z tego samego dnia. W jednym dzienniku widniało słowo „nadwerężać” w drugim „nadwyrężać” (przy okazji - przyznajmy się przed sobą, kto wie jaka jest poprawna forma). Jest to tylko mikroskopijna część tego samego zjawiska – od upadku korekty wydawniczej w Polsce, poprzez pracę dziennikarzy i „PR-owców” a na szkolnictwie skończywszy, choć kolejność w tym wypadku mogłaby być równie dobrze odwrotna. Kogokolwiek dziś nie zapytać z branży wydawniczej o to, kto zna znaki korektorskie (jakiekolwiek, nie wszystkie) albo też podręcznik korekty wydawniczej – spotkamy się z ciszą i dziwnymi spojrzeniami lub uśmiechami. Nie da się za to wszystko obciążać środowiska polskiego PR, gdyż problem ma swoje źródła już na poziomie szkół podstawowych i gimnazjów.

Nie policzyłbym swoich interwencji wobec Gazety Wyborczej online za literówki i błędy językowe na poziomie nieraz jeszcze sprzed II wojny światowej. Tak oto odmianę liczebników mamy w GW online serwowaną w wydaniu zakazanym w roku 1936 przez ówczesny Komitet Ortograficzny Polskiej Akademii Umiejętności, czyli odpowiednik dzisiejszej Rady Języka Polskiego. W latach 1999-2003 byłem jednym z odpowiedzialnych za rekrutację pracowników do agencji PR. Wśród setek życiorysów i listów motywacyjnych, jakie przewinęły się wówczas przez moje ręce, znajdowały się oczywiście dziesiątki napisanych przez absolwentów wydziałów dziennikarstwa uczelni z całej Polski. Czytanie tych dokumentów personalnych było dla mnie wstrząsem i pozostaje do dziś swoistym przeżyciem. Pominę już fakt, iż przeciętny absolwent dziennikarstwa nie wie, że „nie” z rzeczownikami pisze się łącznie – to akurat jest przemożną chorobą nie tylko tego środowiska. Gorzej jednak, że owe dokumenty były pisane przez ludzi, którzy w ogóle niczego nie powinni pisać, nawet faktur, by nie ośmieszać siebie i swoich nauczycieli. Pamiętam doskonale, że z około setki absolwentów dziennikarstwa kandydujących do pracy w PR zaledwie dwie osoby napisały swoje dokumenty personalne z 2-3 błędami językowymi. Już one powinny eliminować z zawodu, niemniej to raczej tło czyni z ludzi postaci wybitne i na owym tle utkwiły mi w pamięci te właśnie dwie postaci. Zatem drodzy dziennikarze – szukanie niedostatecznej znajomości ojczystego języka rozpoczynamy od siebie, jeśli można radzić, choć oczywiście można też powiedzieć, że od ogólnego poziomu polskiej edukacji. Takie bowiem zarzuty można we współczesnej Polsce postawić dosłownie wszystkim – lekarzom, inżynierom i komukolwiek jeszcze z dowolnej grupy społeczno-zawodowej. Dawno zakończyły się niestety czasy, gdy polski inżynier z lat 50., częściowo może jeszcze 60., posługiwał się literacką polszczyzną, a co najważniejsze pozbawioną błędów. To pokolenie bezpowrotnie odchodzące do historii, choć jestem akurat szczęśliwcem mogącym z nim obcować do dziś.

Na zakończenie jeszcze jeden cytat z przemyśleń Renaty Gluzy nad polskim PR: „Renata Gluza zwróciła uwagę na fakt, że firmy za granicą są dużo bardziej przejrzyste, można od nich dostać najnowsze raporty, przez co dziennikarz nie traci czasu na szukanie i tak jawnych danych”. W tym miejscu również zalecałbym olbrzymią dozę ostrożności w głoszeniu podobnych opinii, gdyż w PR (podobnie jak czasami w dziennikarstwie) regułą jest brak reguł. Jakie zatem jest doświadczenie red. Gluzy w pozyskiwaniu owych „najnowszych” danych na przykład z instytucji Wielkiej Brytanii? Pytam, gdyż moje wieloletnie dziennikarskie doświadczenie w tej materii jest jak najgorsze. Dlatego też można pytać dalej: Jakie jest doświadczenie red. Gluzy w pozyskiwaniu „najnowszych” danych z brytyjskich firm pracujących na pograniczu sektora cywilnego gospodarki i przemysłu zbrojeniowego? Wszak te firmy również są zobowiązane do intensywnej i przejrzystej działalności PR. Pytam o to red. Gluzę, gdyż moje wieloletnie dziennikarskie doświadczenie w tej materii jest również jak najgorsze. Zapewne długo jeszcze dziwiłbym się takiemu stanowi rzeczy, gdyby nie było mi dane poznać od kulis owego osobliwego brytyjskiego systemu pracy z opinią publiczną. Tego systemu, który już z definicji zakłada nieodpowiadanie na pytania w określonych okolicznościach. Przykłady tego typu można mnożyć, także z innych państw i branż, jak np. elektronika i telekomunikacja. Nie da się zatem nieustannie godzić w środowisko krajowego PR bez wszechstronnej wiedzy na powyższe tematy.

Jeżeli środowisko krajowych mediów ma poważne zastrzeżenia wobec systemu pracy polskich specjalistów PR, a w młodziutkim polskim PR rzeczywiście można tych zastrzeżeń mieć dużo, to nie jest dobrym rozwiązaniem publiczne antagonizowanie obu środowisk – dziennikarskiego i „PR-owskiego”. Po prostu szkoda cennego czasu, pieniędzy i energii mediów na organizowanie jeszcze jednej konferencji/kongresu/sympozjum/seminarium/wykładu (niepotrzebne skreślić), podczas których ujawnią się te same, co zawsze, branżowe napięcia na styku media-PR. Konferencję taką media powinny zorganizować raczej dla nauczycieli akademickich z wydziałów kształcących specjalistów PR. Wówczas zaś media powinny pokazać owym nauczycielom, jaki narybek opuszcza mury uczelni z dyplomami magistra PR. Narybek, którego same już tylko listy motywacyjne i życiorysy dla potencjalnych pracodawców, najeżone dziesiątkami błędów językowych, wskazują na to, iż narybek ów powinien wrócić do szkolnej fazy dyktand. Ale w tym momencie środowisko mediów musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy – jeśli w ogóle – wygląda to lepiej w przypadku środowiska dziennikarskiego?

Idąc dalej w tym duchu jeszcze inne konferencje zirytowane złym polskim PR media powinny organizować dla najwyższej kadry menedżerskiej firm i korporacji, aby uświadomić im, jaką krzywdę wyrządzają sobie poprzez izolowanie „PR-owców” od informacji, jak również poprzez podstawową polską patologię, jaką jest podłączanie komórki PR pod dział kierowany przez dyrektora ds. marketingu, handlu lub eksportu, bo takie kurioza wciąż przecież w Polsce funkcjonują. Problem w tym, że owa kadra menedżerska najwyższego szczebla „wie lepiej” i na takie konferencje nie chadza. O tym zaś, że nieszczęsny polski specjalista PR, podległy np. dyrektorowi ds. marketingu, nie jest w stanie pogodzić interesów tegoż dyrektora z interesami prezesa wiedzą najlepiej krajowi „PR-owcy” bez wytykania im amatorszczyzny przez dziennikarzy.

I takiego właśnie obiektywnego, pozbawionego wątków emocji, rywalizacji i nuty środowiskowej wyższości postrzegania spraw mediów i PR życzyłbym nie tylko miesięcznikowi Press.

Grzegorz Czwartosz
(„PR-owiec” z 13-letnim doświadczeniem;
wydawca, dziennikarz i publicysta z 21-letnim doświadczeniem)

komentarzy:
0
Graficzne pułapki CAPTCHA
Wprowadź znaki widoczne na obrazku.
X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin