komentarzy: 
0

Niemiecki Kanclerz Otto von Bismarck miał podobno powiedzieć, że ludzie nie powinni wiedzieć, jak się robi parówki i jak się robi politykę. Jako, że nie obce mi są zarówno proces wytwarzania wędlin, jak i kwestie związane ze zdobywaniem i utrzymaniem władzy, pozwolę sobie na kilka uwag na ten drugi temat w kontekście aktualnej „afery taśmowej”.

Przede wszystkim odnosząc się do słów Żelaznego Kanclerza, stwierdziłbym, że gdyby ludzie więcej wiedzieli o polityce i jej mechanizmach, zdecydowanie mniej by się „podniecali” tym, co serwują na ten temat media. Natomiast zdecydowanie więcej mieliby zabawy, szczególne obserwując głównych aktorów kolejnych „afer taśmowych”.

A oto jeden z przykładów na poparcie tej tezy.

26 września 2006 r. stacja TVN wyemitowała nagranie rozmowy, w której minister Adam Lipiński (PiS), sekretarz stanu w Kancelarii Premiera Jarosława Kaczyńskiego, zaproponował posłance Samoobrony Renacie Beger stanowisko w Ministerstwie Rolnictwa w zamian za „zmianę barw klubowych”. Warto przypomnieć, że celem tej „korupcji politycznej” było odbudowanie większości sejmowej po rozpadzie koalicji PiS-LPR-Samoobrona, a więc nic innego jak utrzymanie władzy.

Podczas zwołanej o północy w Sejmie konferencji prasowej, lider największego wówczas ugrupowania opozycyjnego Donald Tusk powiedział: „PO oczekuje natychmiastowego zwołania posiedzenia Sejmu, na którym ma nastąpić samorozwiązanie parlamentu. Dzisiaj wszyscy przyzwoici ludzie w Polsce muszą zażądać natychmiastowego skrócenia kadencji Sejmu i dymisji J. Kaczyńskiego z funkcji premiera”.

Następnego dnia w orędziu telewizyjnym ówczesnych premier J. Kaczyński powiedział m.in.: „…była ona [rozmowa] prowadzona w normalnym trybie, w sprawach, które zwykle są omawiane w trakcie tego rodzaju rokowań. Nazywanie takich rokowań korupcją jest kłamstwem. Jest hipokryzją. Ci, którzy to robią, doskonale wiedzą, że mówią nieprawdę. Chcą doprowadzić do kryzysu politycznego”.

Prezydent Lech Kaczyński na konferencji prasowej 28 września stwierdził natomiast m.in.: „…W tej sprawie doszło do wielkiego, semantycznego nadużycia dokonanego głównie przez media, bowiem obiektywna sytuacja w kraju jest dobra, natomiast jej wizja w środkach masowego przekazu wygląda niezwykle wręcz ponuro”.

Warto porównać te cytaty, z tym, co obecnie mówią: lider największej partii opozycyjnej, Premier oraz Prezydent, i zacytować „Pismo Święte” – „Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą?” (Mt 7,1-3).

Na wspomnianej konferencji prezydent L. Kaczyński mówił jeszcze, że: „Każde przekazywanie nieprecyzyjnej wiedzy, nie mówiąc o fałszywej, fałszuje obraz rzeczywisty, więc jest mylnym informowaniem obywateli. Jeśli ktoś jest mylnie informowany, podejmuje mylne decyzje. Inaczej mówiąc, to jest zbrodnia wobec demokracji”.

Dlatego też warto doprecyzować niektóre istotne dla tej sprawy kwestie.

„Wprost”

Do tej pory połączenie informacji politycznej i „rozrywki” w hybrydę w postaci politainment, było domeną dwóch naszych sztandarowych tabloidów. Jednak postępująca komercjalizacja mediów nie omija także tych, które wcześniej można było uznać za prestiżowe i opiniotwórcze – zwłaszcza wtedy, gdy ich nakład systematycznie spada. Tabloidowa potrzeba sensacji zaczyna brać górę nad poważnymi informacjami – tak tworzą się tablozyny, które sprowadzają informację do roli „towaru”, zgodnie z receptą William Hearsta: „Czytelnik jest zainteresowany przede wszystkim wydarzeniami, które zawierają elementy jego własnej, prymitywnej natury”.

Dlatego nie zawahają się czerpać korzyści z przestępstwa, jakim jest nielegalne podsłuchiwanie. Dostają od niejakiego „Patrioty” nagrania, przepisują ich treść i publikują, w imię „wolności słowa i obrony demokracji”, ale w gruncie rzeczy, aby podnieść nakład, a tym samym – zarobić. Ciągle bowiem „zapominamy”, że media to biznes, to przedsięwzięcie ekonomiczne nastawione na zysk, który związany jest z nakładem pisma, słuchalnością radia oraz oglądalnością w telewizji – bo to one przyciągają reklamodawców. I z zapisaną w Prawie Prasowym „służbą społeczeństwu i państwu” (art. 10.1.) ma to niewiele wspólnego. Zasłaniając się tajemnicą dziennikarską kryją przy tym przestępcę – „producenta” tych nagrań, który cynicznie rozgrywa całą sprawę, dozując publikację ich treści.

Na obronę, zawsze można stwierdzić, że „Wprost” daleko jeszcze do „News of the World” („NotW”), ale kierunek jest słuszny. Po co czekać na to, co podrzucą do redakcji polityk, biznesmen czy służby specjalne.

Przy okazji, skoro już brytyjski wymiar sprawiedliwości ustalił winnych w „aferze podsłuchowej” wspomnianego „NotW”, warto przypomnieć, że nikt nie mówił o zamachu na wolność prasy, gdy policja wkraczała do redakcji tego tygodnika. Jeżeli ktoś „uczestniczy” w przestępstwie musi się liczyć z tym, że będzie traktowany jak przestępca.

Warto też chyba zadedykować p. Sylwestrowi Latkowskiemu, redaktorowi naczelnemu tygodnika słowa, którymi w 2011 „New York Times” komentował skandal podsłuchowy i historię „NotW”: „Rupert Murdoch podniósł ten brukowiec z ulicy i przeniósł go do rynsztoka”.

„Słownik polszczyzny rzeczywistej”

Jak wynika z doniesień prasowych, jak na razie, najbardziej bulwersujący w tej aferze ma być język używany przez nagranych polityków. Problem polega jednak na tym, kogo on ma bulwersować?

Jak wynika z badań CBOS-u (sierpień 2013) Polacy niemal powszechnie mają poczucie, że używanie wulgaryzmów jest wbrew obowiązującym normom. Ponad dziewięciu na dziesięciu badanych deklaruje, że razi ich, gdy inni używają słów niecenzuralnych, przy czym połowę tej grupy razi to zawsze, a połowę – w zależności od sytuacji, w której te słowa padają. Tylko co jedenasty respondent twierdzi, że jest przyzwyczajony do przekleństw i nie rażą go one. Z drugiej strony z badań wynika, że wulgaryzmów używa aż ośmioro na dziesięcioro dorosłych Polaków i „tendencja jest rosnącą”.

Można więc stwierdzić, że przeklinają wszyscy. Bez względu na wiek, wykształcenie i majątek. Nawet językoznawca prof. Jan Miodek przyznaje się publicznie, że pod tym względem „nie jest święty, ale zna granice”. Brzydkie słowa najczęściej słychać w miejscach publicznych, o wiele rzadziej w domach.

Polakom wystarczą cztery (wulgarne) słowa, by powiedzieć wszystko. Wyrazić złość, zachwyt, współczucie, zdziwienie, a nawet wyznać miłość. „Ludzie porozumiewają się za pomocą takich środków komunikacji, jakimi dysponują. Żadnych innych nie mają. Ale wystarczały im, by się z innymi dogadać” – mówił jeden z autorów „Słownika polszczyzny rzeczywistej”, opracowanego w 2011 roku przez grupę naukowców z Uniwersytetu Wrocławskiego.

Wracając do restauracji „Sowa i przyjaciele”, to o ile jeszcze wulgaryzmy wypowiadane przez profesora Marka Belkę (ale trzeba pamiętać, że podczas prywatnej rozmowy) mogą razić, o tyle w przypadku reszty nagranych już raczej nie. Wręcz przeciwnie – mówią bowiem językiem przeciętnego Kowalskiego, a więc dla niego w końcu zrozumiałym.

Trudno więc w pełni odpowiedzialnie stwierdzić, że język polityków bulwersuje opinię publiczną i dyskredytuje ich w oczach wyborców.

„Afery taśmowe”

Pojawienie się kolejnych politycznych „polskich nagrań” nie jest niczym nowym, w stosunkowo krótkiej historii III RP. Mieliśmy już kilka tego typu „afer”: Rywingate, Renatę Beger kupującą głosy, rozmowę Oleksego z Gudzowatym, wspomniane na wstępie werbowanie R. Beger, aferę gruntową czy najnowsze: hazardową i „taśmy PSL”. Nagrania z ukrycia, za pomocą dyktafonu, ukrytą kamerą stają się sensacją, wywołują mniejszą bądź większą burzę w świecie polskiej polityki. Ale czy coś w niej tak naprawdę zmieniają?

Jak do tej pory tylko dwie „afery podsłuchowe” miały istotny wpływ na zmiany na polskiej scenie politycznej. Obie związane są z Prawem i Sprawiedliwością.

Przeprowadzona w sierpniu 2007 roku „Gruntafera” lub też „Operacja Lepper”, czyli prowokacja CBA wymierzona w ówczesnego wicepremiera, szefa Samoobrony – Andrzeja Leppera, spowodowała rozpad koalicji i w konsekwencji upadek rządu J. Kaczyńskiego. Zatrzymanie w października 2007 roku przez CBA posłanki PO Beaty Sawickiej pod zarzutem przyjęcia łapówki i poświęcona tej sprawie konferencja prasowa szefa Biura, na której przedstawiono część materiałów operacyjnych m.in. nagrania z udziałem słynnego „Agenta Tomka” – było jednym z istotniejszych przyczyn przegrania przez PiS parlamentarnej kampanii wyborczej w tym roku.

Do afery Watergate taśmom „Wprost” bardzo daleko. Dlatego – zachowując proporcje – można ją ewentualnie porównać do afery z ujawnianiem – już nie podsłuchanych, prywatnych rozmów polityków – ale amerykańskich, częściowo poufnych i tajnych depesz dyplomatycznych przez portal WikiLeaks i pięć gazet. Rząd Stanów Zjednoczonych nie podał się do dymisji.

Przy okazji odwołania do tej „afery” warto wspomnieć, że w jednej z depesz z ambasady w Warszawie znalazło się stwierdzenie, że w swoich oczekiwaniach dotyczących współpracy militarnej z USA polscy politycy są „częściowo naiwni”. W tym kontekście „riposta” szefa naszego MSZ Radosława Sikorskiego nagrana w „Sowie…”, a mianowicie, że „polsko-amerykański sojusz jest nic niewarty”, a nawet „szkodliwy, bo stwarza Polsce fałszywe poczucie bezpieczeństwa” – nabiera zupełnie innego kontekstu. Nic dziwnego, że rzeczniczka Departamentu Stanu Marie Harf, pytana o komentarz do ujawnionych przez „Wprost” nagrań z wypowiedzą Sikorskiego stwierdziła, że „USA i Polskę łączy niewiarygodnie silny sojusz, oparty na wspólnych wartościach”.

„Przyśpieszone wybory”

Chociaż „taśm prawdy” było już kilka, te „dzisiejsze” mają niewątpliwie swoją specyfikę. Po raz pierwszy to nie rozmówca nagrywał rozmówcę, ale nielegalny podsłuch został zorganizowany z zewnątrz. Po raz pierwszy też „bohaterami” nagrań są wpływowi politycy: szefowie MSW i MSZ oraz szef banku centralnego. Czy więc i ta zakończy się przyśpieszonymi wyborami?

Nic na to nie wskazuje, bo nikt nie jest nimi zainteresowany.

Niedawne wybory do europarlamentu pokazały prawdziwy układ sił na polskiej scenie politycznej, a najnowsze sondaże, ocenę bieżących wydarzeń związanych z aferą taśmową.

Główny orędownik samorozwiązania parlamentu i przyśpieszonych wyborów – Twój Ruch z poparciem 3-4 proc., niewątpliwie nie liczy się już na scenie politycznej. Raczej nie liczyłbym też na dyscyplinę partyjną w klubie, gdyby doszło do głosowania, które byłoby dla niech polityczną śmiercią, a przede wszystkim pozbawiłoby parlamentarzystów tego ugrupowania diet i immunitetów. Z resztą uwaga ta dotyczy wszystkich polityków „planktonowych” ugrupowań aktualnego Sejmu.

Z oczywistych względów takiego wniosku nie poprą też posłowie PO i PSL.

PiS – mimo rosnącego poparcia, nadal nie może liczyć na samodzielne rządy i gdyby nawet wygrał wybory, pozostaje mu koalicja z jedynym potencjalnym kandydatem, jakim jest – bardzo enigmatyczny na razie – Kongres Nowej Prawicy. Nie wiadomo jednak, czy Janusz Korwin-Mikke będzie chciał – znając dzieje A. Leppera – objąć stanowisko wicepremiera w PiS-owski rządzie. Na innych koalicjantów PiS raczej nie ma na razie co liczyć. Pokazało to wyraźnie „zainteresowanie” zaproszeniem, które wystosował Jarosław Kaczyński do ugrupowań parlamentarnych w celu stworzenia wspólnego, przejściowego rządu technicznego. Jego zdolności koalicyjne są nadal praktycznie żadne.

Na razie więc, będziemy nadal świadkami „teatru pozorów”, w którym wszyscy „aktorzy” będą wygłaszać stare, niezmienne teksty. Jedni zażądać będą natychmiastowego skrócenia kadencji Sejmu i dymisji premiera. Drudzy mówić tylko o „kryzysie politycznym” spowodowanym „kelnerskim zamachem stanu”.

Co w takiej sytuacji ma zrobić premier?

Jak radzą podręczniki – w sytuacji kryzysowej należy pokazać, że jest się liderem i mężem stanu, co w kontekście tej sprawy oznacza mniej więcej tyle, co zdymisjonowanie ministrów spraw wewnętrznych i zagranicznych. Ale nie za to co powiedzieli, ale za to, że: szef MSW, jako szef służb specjalnych dał się nagrać, a szefa MSZ – za wyjątkową dla szefa dyplomacji „otwartość” w wyrażaniu swoich poglądów. W ten sposób D. Tusk mógłby zaspokoić „głód krwi” ze strony niektórych mediów, a przy okazji dokonać wymiany – moim zdaniem – nie najwyższych lotów ministrów. Jednak, jak pokazuje historia działań kryzysowych tego rządu, „twardość” nie leży w charakterze premiera. Tylko w przypadku afery hazardowej szybko usunął on ze swojego otoczenia jej głównych bohaterów, jednak wydaje się, że była to raczej rozgrywka wewnętrzna w Platformie Obywatelskiej, niż reakcja na opublikowanie przez „Rzeczpospolitą” rozmów „cmentarnych” ówczesnego szefa klubu parlamentarnego PO Zbigniewa Chlebowskiego.

Ale premier wybrał strategię na przeczekanie. Też słuszną – chociażby dlatego, że nie wiadomo, czym jeszcze dysponuje „Patriota” i dającą pole manewru w sytuacji w której „bohaterem” któregoś z nagrań mógłby stać się sam D. Tusk. Ale jest to strategia kosztowna pod względem wizerunkowym. Im dłużej będzie mowa o taśmach „Wprost” (a wygląda na to, że temat ten wypełni cały tegoroczny „sezon ogórkowy”) tym straty w tym obszarze dla premiera, rządu i PO będą większe, i tym trudniej będzie odbudować słupki poparcia przed jesiennymi wyborami samorządowymi i przyszłorocznymi parlamentarnymi.

Ratunkiem może być tu szybkie ustalenie „producenta” tych nagrań lub/i opublikowanie przez „Wprost” rozmów polityków opozycji – od tego zależy przyszłość PO.

komentarzy:
0
Graficzne pułapki CAPTCHA
Wprowadź znaki widoczne na obrazku.
X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin