wywiad...  z politologiem dr. Olgierdem Annusewiczem  

dodano: 
24.03.2010
komentarzy: 
0

Redakcja: Od kilku tygodni media z niezwykłą atencją przyglądają się rywalizacji Radosława Sikorskiego i Bronisława Komorowskiego w walce o to, kto zostanie wystawiony jako kandydat Platformy w wyborach prezydenckich. Pomysł władz PO na prawybory okazał się strzałem w dziesiątkę?

Olgierd Annusewicz: W komunikacji politycznej istnieje pojęcie agenda setting oznaczające staranie się m.in. polityków o uzyskanie wpływu na to, czym w danym czasie będą zajmować się dziennikarze – chodzi tu o wykreowanie takich wydarzeń i pseudowydarzeń, które pozwolą skierować uwagę mediów we „właściwym” kierunku. Dzięki prawyborom Platforma wygrywa ten proces od prawie dwóch miesięcy. Spróbujmy się jednak zastanowić dlaczego tak się dzieje? Jak to się stało, że prawybory zdominowały dyskusję publiczną? Dzisiaj 90 proc. koncentracji opinii publicznej jeśli chodzi o sprawy polityki, jest skupiona właśnie na prawyborach w Platformie Obywatelskiej. A to dlatego, że de facto nie mamy innych kandydatów. Pozostali konkurenci w wyborach prezydenckich właściwie nie funkcjonują w publicznej świadomości. A z punktu widzenia skuteczności prowadzenia komunikacji politycznej, właśnie obecność w mediach jest jednym z czynników, od których zależy sukces wyborczy. Prawda jest taka, że jeżeli media o nas nie mówią, to nie mamy szans.

Red.: Pozostali kandydaci ograniczają się tylko do czekania, aż wyłoni się kandydat Platformy?

OA: Oni nie wiedzą co robić. Są przytłoczeni aktywnością PO. A powinni właśnie teraz włożyć bardzo dużo energii i budżetów aby móc zaistnieć obok tych prawyborów. Zamiast tego, wybierają oni strategię milczenia, przeczekania, która mogłaby się sprawdzić jedynie w sytuacji, gdyby np. Szmajdziński i Olechowski byli kandydatami z takim potencjałem wyborczym jak Lech Kaczyński , który swoje 20-25 proc, głosów na dzisiaj ma. Ale też Prezydent nie musi się spieszyć - wystarczy, że się wypowie publicznie, coś podpisze, bądź nie podpisze, od razu będzie się pojawiał w mediach. Natomiast pozostali kandydaci powinni cały czas dawać preteksty dziennikarzom, by ci się nimi zajmowali. Być może to robią, ale zdecydowanie za słabo. Efekt jest taki, że interesujemy się głównie prawyborami.

Red.: Czy prawybory nie są także medialnym show, które ma przyćmić trochę prace komisji ds. afery hazardowej?  Faktycznie jest tak, że główne role zostały już w niej rozegrane i przesłuchano najpoważniejszych świadków, ale czy tylko dlatego osłabła uwaga mediów dla jej prac?

OA: To wynika z dwóch elementów. Po pierwsze, komisja nie przesłuchuje już nikogo specjalnie ciekawego, w związku z tym możliwość zdobycia przez dziennikarzy newsa maleje, a tym samym maleje ich zainteresowanie. Po drugie, faktycznie prawybory są na tyle „seksownym” tematem, że odciągają uwagę nie tylko od komisji hazardowej, ale także naciskowej, od tego co robi prezydent czy rząd. Nie mamy obecnie w polskiej polityce drugiego takiego tematu, który pojawia się dzień w dzień we wszystkich środkach masowego przekazu. Pomysł na prawybory w Platformie to majstersztyk. Osiąga się kilka efektów na raz. Zdominowanie agendy dnia przez dłuższy okres, co powoduje niedoreprezentację kandydatów poza Lechem Kaczyńskim. Kandydat, który wygra de facto rozpoczął kampanię wyborczą miesiąc temu, prosząc o głosy i prezentując program w prawyborach. A dzięki temu, że zdominował agendę, to jego program jest prezentowany. Inni kandydaci być może też miesiąc temu opublikowali swoje pomysły na prezydenturę, ale nikt się tym specjalnie nie interesuje, ponieważ jest jeszcze za wcześnie – brakuje kontekstu, którym dla polityków PO są właśnie prawybory.

Red.: Czy ostatnia debata była medialnym show? Czy Platforma stara się upodobnić te prawybory do tych, które możemy obserwować w USA?

OA: Problem jest trochę inny. W zasadzie Platformie taka debata była właściwie niepotrzebna. Ale skoro powiedziało się A, to potem trzeba kontynuować. Pytanie jak? Gdyby spotkanie kandydatów odbyło się w jakiejkolwiek stacji telewizyjnej, mogłoby okazać się samobójstwem przy świadkach. Partia musiała zorganizować ją na neutralnym gruncie i nie mogła pozwolić dziennikarzom na zadawanie pytań. Chodziło o to, by zapobiec konfliktowi między kandydatami, który zapewne media chciałyby wywołać. Mogłoby to doprowadzić do rozłamu w Platformie. Nie na poziomie liderów, ale w elektoracie. Jeżeli kandydaci poróżniliby się na tej debacie wyjątkowo mocno, nie tylko merytorycznie, ale przede wszystkim emocjonalnie, gdyby pojawiły się ostre ataki to czarny scenariusz mógłby być taki, że kandydat PO przegrałby wybory. Przypuśćmy, że obywatel popiera Sikorskiego, który przegrywa debatę i całe prawybory po brutalnym ataku Komorowskiego. Taki  wyborca może zagłosować wtedy nie na kandydata własnej partii, ale na „znak protestu” poprzeć kogoś innego, np. Andrzeja Olechowskiego, który pamiętajmy, był jednym z założycieli tej partii. Istotne było zatem to, jak debata zostanie zaplanowana, jaki będzie miała scenariusz. I tak się stało - prowadzący mieli tak ułożone pytania, by nie wejść na teren, który doprowadzi do wzajemnego wykrwawiania się.

Red.: Czy widzi Pan jakieś wizerunkowe zmiany u kandydatów po ogłoszeniu decyzji o prawyborach?

OA: Można powiedzieć o kilku rzeczach. O aspektach czysto fizycznych, jak zgolenie wąsów przez Bronisława Komorowskiego, co było znamienne, ponieważ stanowiło próbę dostosowania wizerunku Komorowskiego do współczesnych realiów. Większość  młodego pokolenia nie nosi wąsów, no może poza Adamem Małyszem. Zmiany są dostrzegalne również w przypadku Sikorskiego, zrezygnował ze szkockiej kraty, która nie wpasowywała się w naszą lokalną estetykę. To tyle jeśli chodzi o aspekty czysto wizualne.

Myślę jednak, że istotniejsze są strategie wizerunkowe przyjęte przez obu kandydatów. Radek Sikorski przyjął pozę konfliktową. Wchodzi w starcie z prezydentem, atakuje Bronisława Komorowskiego. Co więcej, pozycjonuje się jako prezydent leseferystyczny  - „Im mniej prezydenta w państwie, tym lepiej”.  Jednak mówi, że będzie się zajmował głównie polityką zagraniczną i obronną, a to są właśnie te dwa pola, na których toczy permanentną wojnę z Lechem Kaczyńskim. Swoją drogą ciekawi mnie, jak prezydent Sikorski współpracowałby z przyszłym ministrem spraw zagranicznych.

Natomiast Komorowski postępuje zupełnie inaczej, ciekawiej. Do momentu desygnowania na kandydata na kandydata był mało barwny. Teraz jednak pracuje, by tą nudę od siebie odpędzić. Jednocześnie  na ataki Sikorskiego odpowiada dużo lepiej, niż to robi np. Lech Kaczyński, który wchodzi w zwarcie, podczas gdy marszałek sejmu, je bagatelizuje. Traktuje Sikorskiego z pozycji starszego kolegi, ale nie wyniośle.

Red.: A czy te ataki nie szkodzą samemu Sikorskiemu?

OA: Problem Sikorskiego polega na tym, że o nim krążą mity i to mity skrajne.  Po pierwsze, mit obsesji na punkcie prezydenta i skrajnej nienawiści do Lecha Kaczyńskiego. Po drugie, opowieści, że minister spraw zagranicznych wcale nie jest taki kulturalny, gdy nie ma  koło niego kamer.  Z drugiej strony mamy mit oksfordczyka, człowieka obytego, światowego. Moim zdaniem Sikorski nie idzie w dobrym kierunku. Agresją w stosunku do Komorowskiego potwierdza negatywne mity krążące na swój temat, podczas gdy powinien potwierdzać te drugie. Zamiast wytykać marszałkowi nieznajomość języków, mógłby na przykład dać wykład w języku angielskim na jakimś prestiżowym zagranicznym uniwersytecie, najlepiej w Oksfordzie. To, okraszone komentarzem eksperta, zostałoby natychmiast podchwycone przez media i mogłoby budować przeciwwagę dla Komorowskiego. Sytuacja, w której mówi się, że Komorowski za bardzo nie zna języków, a Sikorski świetnie je zna, dowodzi, iż Oksfordczyk nie zna duszy nadwiślanina, który nienawidzi gdy ktoś się przechwala.  Oczywiście Sikorskiemu daleko do osób tak agresywnych , jak np. poseł Brudziński, w tym wszystkim jest trochę „białych rękawiczek”, aluzji (jak np. powiedzenie podczas debaty, że ma nadzieję, iż pewna ustawa „szybko wyjdzie z …, trafi pod obrady Sejmu”, co miało przypomnieć zarzut przetrzymywania przez Bronisława Komorowskiego projektów ustaw w tzw. „zamrażarce”), ale dla członków Platformy czytelne jest dyskredytowanie Komorowskiego, jako takiej „zacnej fajtłapy”.

Red.: Komentatorzy twierdzą, że to właśnie Komorowski byłby ostatecznie dla Lecha Kaczyńskiego trudniejszym konkurentem.

OA: Komorowski byłby trudniejszym konkurentem dla Kaczyńskiego z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, że możemy na dzisiaj założyć, ze segment wyborców w wieku 20-30 lat jest po stronie PO.  Segment 30-50 jest podzielony, natomiast segment 50+, a jeszcze bardziej 60+ generalnie sympatyzuje z PiS-em. To część elektoratu bardzo stabilna, o stałym tradycyjnym, prawicowym, chrześcijańskim światopoglądzie i niezwykle obowiązkowa, jeśli chodzi o uczestnictwo w wyborach. Bronisław Komorowski ze swoimi korzeniami, patriotycznym podejściem, stażem politycznym i działalnością opozycyjną przed 89 rokiem, z atencją dla ludzi starszych  jest trudniejszym kandydatem dla Kaczyńskiego, bo ma szanse na zdobycie głosów w tej kluczowej dla PiS grupie wyborców. Natomiast Sikorski ma niewielkie szanse na odebranie obecnemu prezydentowi tych wyborców głosujących.

Poza tym z punktu widzenia członków Platformy Komorowski jest bardziej koncyliacyjny, ze wszystkimi się przyjaźni, raczej nie ma wrogów. Nigdy do tej pory w sposób otwarty nie walczył o władzę w ramach partii. Dlatego postrzegaliśmy go jako osobę nieco za mało barwną, za mało dynamiczną. Tymczasem Sikorski walczył ostatnio z Macierewiczem, wyraźny był jego konflikt z z premierem Kaczyńskim, od zwycięstwa PO w 2007 jest w permanentnym sporze z prezydentem, a teraz walczy z Komorowskim. Skuteczne przypięcie mu takiej łatki „agresora” mogłoby mocno osłabić jego szanse już w prawdziwych wyborach.

Red.: W takim razie istnieje szansa, ze prawybory osłabią pozycję Sikorskiego w PO?

OA: Mam tezę, która została co prawda negatywnie zweryfikowana, jednak prawdopodobnie dlatego, że Radosław Sikorski nie zrozumiał intencji Donalda Tuska dotyczącej prawyborów. Uważam, że wystawienie dwóch kandydatów , jest sygnałem, że na dziś kandydatem PO będzie prawdopodobnie Bronisław Komorowski, ale jednocześnie  rozpoczyna się promocja Radka Sikorskiego tak, żeby za dziesięć lat, to on był kandydatem PO. Niestety, Sikorski mógł tego nie zrozumieć. Dostał gigantyczną szansę zbudowania sobie wizerunku polityka, który wprawdzie przegra aktualne prawybory w Platformie Obywatelskiej, ale przegra je z klasą i będzie następnie pełnił jakieś poważne funkcje. Jeżeli nic się nie zmieni w partii przez najbliższe dziesięć lat, to właśnie on będzie ich kandydatem w wyborach w 2020 roku, a jeśli Komorowski przegra wyścig w tym roku, to za 5 lat Sikorski ma równie duże szanse. Taki plan świadczyłby o dojrzałości strategicznego myślenia w polityce, czego do tej pory nie ma w Polsce. W naszym kraju żaden polityk nie planuje dłużej niż za półtora roku – aby do wyborów. Gdyby władze Platformy zaplanowały to z takim horyzontem, to by świadczyło o tym, że rzeczywiście zmienia nam się system polityczny. Budowanie wizerunku polityka, który za dekadę miałby zostać prezydentem nie zaczynałoby się na dwa tygodnie, czy miesiące przed wyborami. Niestety Sikorski tego chyba nie zrozumiał i – jak już mówiłem – atakuje wizerunek Komorowskiego, zamiast pracować nad swoim.

Red.: To właśnie ta długofalowa strategia mogła skłonić Tuska do decyzji o rezygnacji z udziału w wyścigu o prezydenturę? Czy raczej możliwość rozłamu w Platformie i problem z  sukcesją po nim, w wypadku gdyby wygrał wybory?

OA: Wyjdę na bufona, ale już dwa lata temu mówiłem, ze to prawdopodobnie Komorowski będzie kandydatem Platformy na prezydenta. Donald Tusk po tym jak dostał władzę premiera, zorientował się, że jest mu wygodniej mieć współpracującego prezydenta i być szefem rządu niż być prezydentem samemu. Tu chodzi nie tylko o władze nad państwem, ale także o władze nad partią. On jako premier może być jej szefem, jako prezydent już nie. Gdyby Tusk kandydował i wygrał, Platformie groziłoby ryzyko powtórzenia się historii SLD bez Aleksandra Kwaśniewskiego. Wprawdzie przez wiele miesięcy przygotowywał się do wyborów prezydenckich, wszystkie ruchy na to wskazywały począwszy od momentu wygrania wyborów do czasu, gdy ogłosił, że jednak nie będzie kandydował. Powodami jego decyzji jest chęć utrzymania kontroli nad partią i możliwość sprawcza na pozycji premiera. Tym co zachęciło ostatecznie Tuska do tego kroku, to wysokie wyniki Platformy w sondażach. Udało mu się coś, co nie udało się w Polsce nikomu do tej pory. Bardzo skutecznie buduje wizerunek silnej partii. Jeśli nic się nie zmieni w polskiej polityce, to Tusk ma szanse na wygranie kolejnych wyborów parlamentarnych. Będzie wtedy jedynym premierem, który rządzi dwie kadencję i tym samym przejdzie do historii. Będzie jak Tony Blair, czy Margaret Thatcher. 

Rozmawiała Monika Krajewska

komentarzy:
0
Graficzne pułapki CAPTCHA
Wprowadź znaki widoczne na obrazku.
X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin