Naciśnij przycisk odtwarzania, aby odsłuchać tę zawartość
1x
Szybkość odtwarzania- 0.5
- 0.6
- 0.7
- 0.8
- 0.9
- 1
- 1.1
- 1.2
- 1.3
- 1.5
- 2
Trafiony krzesłem. kiedy bitewny kurz opadł, przychodzi czas na analizę tego, co stało się na polu bitwy kampanii prezydenckiej a.d. 2015. wiadomo kto wygrał i wiadomo kto przegrał. nie do końca wiadomo – dlaczego? a w zasadzie, są na ten temat różne opinie. jak głosi „kampaniologia” („campaigning science”), we współczesnej polityce o sukcesie wyborczym decydują ściśle skorelowane ze sobą cztery „k”: kandydat, jego kampania, konkurent (i jego kampania)oraz klimat polityczny. jeżeli prześledzić, pojawiające się w mediach analizy podsumowujące tę kampanię, to można odnieść wrażenie, że andrzej duda wygrał tę batalię dzięki „fantastycznej kampanii” prowadzonej głównie w internecie. trudno mi się z tym zgodzić. od lat zgadzam się natomiast z najbardziej chyba znanym w polsce konsultantem politycznym – jacques séguélą: „to nie kampania wyborcza czyni prezydentem. kampanii się nie wygrywa. to przeciwnik przegrywa”. odnosząc się w tym kontekście do wspomnianych czterech „k” – andrzej duda wygrał, bo kampania jego konkurenta była – łagodnie mówiąc – „do bani”. a „fantastyczność” działań jego sztabu wynika li tylko z porównania z tą „mizerią”, zgodnie ze znanym przysłowiem, że na bezrybiu i rak może być rybą. bo jeżeli „fantastyczna” była kampania kandydata pis, to jak określić niewątpliwy sukces pawła kukuiza. wyjaśnienie jego fenomenu samym tylko klimatem politycznym to zdecydowanie za mało, a osoba tego kandydata też – z punktu wiedzenia kampaniologii – pozostawia wiele do życzenia. niewątpliwie nie jest charyzmatycznym przywódcą „wiodącym lud na barykady” (chociaż jako znany muzyk niewątpliwie umie porwać tłumy na koncertach). a jego „polityczne image” też budzi dużo kontrowersji. a trzeba też pamiętać, że to głosy jego zwolenników w ostatecznym rozrachunku zadecydowały o sukcesie a. dudy i zdecydowanie większy wpływ na ich decyzję miała nie kampania kandydata pis, ale klimat politycznych zmian. nie budzi natomiast wątpliwości, że główny konkurent a. dudy przegrał „za pomocą” swojej kampanii i to ona przejdzie do historii polskiego marketingu politycznego. ani kampania głównego konkurenta bronisława komorowskiego nie była taka „fantastyczna” (co najwyżej poprawna), a tym bardziej „fantastyczny” nie był jego konkurent. niewątpliwie, urzędujący jeszcze prezydent charyzmatycznym politykiem nie jest, ale ten „brak” skutecznie do tej pory kompensował u niego głównie prestiż nabyty. jak pisze gustaw le bon w swojej psychologii tłumu: „…oddziaływanie przywódców na ludzi opiera się na prestiżu nabytym, wynikającym z: nazwiska, posiadanych tytułów, tradycji rodzinnej, majątku, sławy, odniesionych sukcesów. ten typ prestiżu można kreować”. pięć lat prezydentury „wykreowało” bardzo pozytywny obraz b. komorowskiego. a posiadanie pozytywnego wizerunku ma ogromne znaczenie w walce politycznej. polityk, który wywiera na otoczeniu dobre wrażenie, cieszy się sympatią i akceptacją, wzbudza zaciekawienie, a nawet podziw – zdobywa też głosy poparcia. pod względem charyzmy czy prestiżu, a także image (na początku kampanii) a. duda nie mógł się z b. komorowskim równać. o wyniku wyborów zadecydowała więc niewątpliwie kampania realizowana przez sztab b. komorowskiego. wiele można by na jej temat – „szkolnych” błędów w niej popełnionych było tyle, że można by książki pisać. dla mnie emblematyczna była tu sprawa wizyty prezydenta komorowskiego w japońskim parlamencie (27 luty), podczas której miał stanąć na krześle – fotelu spikera izby (i wołać do towarzyszącego mu gen. s. kozieja – „chodź szogunie”). „jałową dyskusję wokół nieistniejącego krzesła” – jak napisała jedna gazet, toczącą się na łamach nawet tzw. mainsteamowych mediów, rzeczniczka prezydenta „przecięła” dopiero 5 marca, pokazując zdjęcia–dowody na to, że tam gdzie staną, żadnego krzesła nie było. w środku toczącej się kampanii wyborczej reakcja sztabu na najprostszy, „podręcznikowy” wręcz kryzys medialny nastąpiła więc po… tygodniu. w tym czasie „kłamstwo powtarzane dostatecznie często zmieniło się w prawdę!” – „nieistniejące krzesło” stało się już faktem medialnym, który „rozlał” się po internecie. a dla rosnącej grupy polskich wyborców to główne dziś medium i źródło informacji o polityce. w ten sposób mebel ten stał się jednym z symboli jego kampanii. jednak nie zgodzę się z opiniami, że wiosną 2015 roku internet stał się właśnie decydującym medium debaty politycznej, jak i z tym, że polscy politycy i ich sztaby potrafią już go skutecznie wykorzystać. owszem, widać postępujący proces „internatyzacji” życia społecznego, w tym także komunikacji politycznej, ale opinia typu: „kampania prezydencka 2015 r. zapisze się w historii naszych mediów tak, jak dla usa kampania obamy z 2008 r. kończy się czas redaktorów naczelnych i wielkich kontrolerów komunikacji” wydaje się jeszcze przesadzona, chociażby z powodu różnicy w zinformatyzowaniu społeczeństwa amerykańskiego i polskiego, jak i różnej specyfiki kampanii prezydenckich w obu krajach. nie ulega jednak wątpliwości, że „polski internet” ma swoje poglądy, także te polityczne i potrafi je artykułować. oferuje bowiem wolność wypowiedzi i swobodę komentowania oraz oceniania wszystkiego i wszystkich (od wyśmiewania do hejtowania). ma swoje sympatie i antypatie, dlatego – w coraz większym stopniu – może pomóc w wyborach, ale i może zaszkodzić, tym politykom którzy nie rozumieją istoty ani potęgi tego medium. boleśnie przekonał się o tym jarosława kaczyński i pis między innymi podczas kampanii parlamentarnej 2007 roku, kiedy to pojawiła się akcja „schowaj babci dowód”. siłę mediów społecznościowych zobaczył premier donald tusk w lutym 2012 roku, kiedy internauci wystąpili przeciwko porozumieniu acta. w tej kampanii przekonał się o tym sztab b. komorowskiego, dla którego kandydatury nie było w sieci sprzyjającego klimatu politycznego (a jego sztab nie umiał takiego klimatu stworzyć). dr wojciech k. szalkiewicz.
Kiedy bitewny kurz opadł, przychodzi czas na analizę tego, co stało się na polu bitwy kampanii prezydenckiej A.D. 2015. Wiadomo kto wygrał i wiadomo kto przegrał. Nie do końca wiadomo – dlaczego?, a w zasadzie, są na ten temat różne opinie.
Jak głosi „kampaniologia” („campaigning science”), we współczesnej polityce o sukcesie wyborczym decydują ściśle skorelowane ze sobą cztery „K”: kandydat, jego kampania, konkurent (i jego kampania)oraz klimat polityczny.
Jeżeli prześledzić, pojawiające się w mediach analizy podsumowujące tę kampanię, to można odnieść wrażenie, że Andrzej Duda wygrał tę batalię dzięki „fantastycznej kampanii” prowadzonej głównie w internecie. Trudno mi się z tym zgodzić. Od lat zgadzam się natomiast z najbardziej chyba znanym w Polsce konsultantem politycznym – Jacques Séguélą: „To nie kampania wyborcza czyni prezydentem. Kampanii się nie wygrywa. To przeciwnik przegrywa”.
Odnosząc się w tym kontekście do wspomnianych czterech „K” – Andrzej Duda wygrał, bo kampania jego konkurenta była – łagodnie mówiąc – „do bani”. A „fantastyczność” działań jego sztabu wynika li tylko z porównania z tą „mizerią”, zgodnie ze znanym przysłowiem, że na bezrybiu i rak może być rybą.
Bo jeżeli „fantastyczna” była kampania kandydata PiS, to jak określić niewątpliwy sukces Pawła Kukuiza. Wyjaśnienie jego fenomenu samym tylko klimatem politycznym to zdecydowanie za mało, a osoba tego kandydata też – z punktu wiedzenia kampaniologii – pozostawia wiele do życzenia. Niewątpliwie nie jest charyzmatycznym przywódcą „wiodącym lud na barykady” (chociaż jako znany muzyk niewątpliwie umie porwać tłumy na koncertach). A jego „polityczne image” też budzi dużo kontrowersji.
A trzeba też pamiętać, że to głosy jego zwolenników w ostatecznym rozrachunku zadecydowały o sukcesie A. Dudy i zdecydowanie większy wpływ na ich decyzję miała nie kampania kandydata PiS, ale klimat politycznych zmian.
Nie budzi natomiast wątpliwości, że główny konkurent A. Dudy przegrał „za pomocą” swojej kampanii i to ona przejdzie do historii polskiego marketingu politycznego. Ani kampania głównego konkurenta Bronisława Komorowskiego nie była taka „fantastyczna” (co najwyżej poprawna), a tym bardziej „fantastyczny” nie był jego konkurent.
Niewątpliwie, urzędujący jeszcze Prezydent charyzmatycznym politykiem nie jest, ale ten „brak” skutecznie do tej pory kompensował u niego głównie prestiż nabyty. Jak pisze Gustaw Le Bon w swojej Psychologii tłumu: „…oddziaływanie przywódców na ludzi opiera się na prestiżu nabytym, wynikającym z: nazwiska, posiadanych tytułów, tradycji rodzinnej, majątku, sławy, odniesionych sukcesów. Ten typ prestiżu można kreować”.
Pięć lat prezydentury „wykreowało” bardzo pozytywny obraz B. Komorowskiego. A posiadanie pozytywnego wizerunku ma ogromne znaczenie w walce politycznej. Polityk, który wywiera na otoczeniu dobre wrażenie, cieszy się sympatią i akceptacją, wzbudza zaciekawienie, a nawet podziw – zdobywa też głosy poparcia. Pod względem charyzmy czy prestiżu, a także image (na początku kampanii) A. Duda nie mógł się z B. Komorowskim równać.
O wyniku wyborów zadecydowała więc niewątpliwie kampania realizowana przez sztab B. Komorowskiego.
Wiele można by na jej temat – „szkolnych” błędów w niej popełnionych było tyle, że można by książki pisać. Dla mnie emblematyczna była tu sprawa wizyty prezydenta Komorowskiego w japońskim parlamencie (27 luty), podczas której miał stanąć na krześle – fotelu spikera izby (i wołać do towarzyszącego mu gen. S. Kozieja – „chodź Szogunie”). „Jałową dyskusję wokół nieistniejącego krzesła” – jak napisała jedna gazet, toczącą się na łamach nawet tzw. mainsteamowych mediów, rzeczniczka prezydenta „przecięła” dopiero 5 marca, pokazując zdjęcia–dowody na to, że tam gdzie staną, żadnego krzesła nie było. W środku toczącej się kampanii wyborczej reakcja sztabu na najprostszy, „podręcznikowy” wręcz kryzys medialny nastąpiła więc po… tygodniu. W tym czasie „kłamstwo powtarzane dostatecznie często zmieniło się w prawdę!” – „nieistniejące krzesło” stało się już faktem medialnym, który „rozlał” się po internecie. A dla rosnącej grupy polskich wyborców to główne dziś medium i źródło informacji o polityce. W ten sposób mebel ten stał się jednym z symboli jego kampanii.
Jednak nie zgodzę się z opiniami, że wiosną 2015 roku Internet stał się właśnie decydującym medium debaty politycznej, jak i z tym, że polscy politycy i ich sztaby potrafią już go skutecznie wykorzystać. Owszem, widać postępujący proces „internatyzacji” życia społecznego, w tym także komunikacji politycznej, ale opinia typu: „Kampania prezydencka 2015 r. zapisze się w historii naszych mediów tak, jak dla USA kampania Obamy z 2008 r. Kończy się czas redaktorów naczelnych i wielkich kontrolerów komunikacji” wydaje się jeszcze przesadzona, chociażby z powodu różnicy w zinformatyzowaniu społeczeństwa amerykańskiego i polskiego, jak i różnej specyfiki kampanii prezydenckich w obu krajach.
Nie ulega jednak wątpliwości, że „polski Internet” ma swoje poglądy, także te polityczne i potrafi je artykułować. Oferuje bowiem wolność wypowiedzi i swobodę komentowania oraz oceniania wszystkiego i wszystkich (od wyśmiewania do hejtowania). Ma swoje sympatie i antypatie, dlatego – w coraz większym stopniu – może pomóc w wyborach, ale i może zaszkodzić, tym politykom którzy nie rozumieją istoty ani potęgi tego medium. Boleśnie przekonał się o tym Jarosława Kaczyński i PiS między innymi podczas kampanii parlamentarnej 2007 roku, kiedy to pojawiła się akcja „Schowaj babci dowód”. Siłę mediów społecznościowych zobaczył premier Donald Tusk w lutym 2012 roku, kiedy internauci wystąpili przeciwko porozumieniu ACTA. W tej kampanii przekonał się o tym sztab B. Komorowskiego, dla którego kandydatury nie było w sieci sprzyjającego klimatu politycznego (a jego sztab nie umiał takiego klimatu stworzyć).
dr Wojciech K. Szalkiewicz