Jeśli nie mamy profilu na LinkedInie, nie prowadzimy blogów ani kont na Twitterze, Google i tak kształtuje nasz wizerunek publiczny. „Wyszukiwarka może z powodzeniem współistnieć z prawem do bycia zapomnianym, a wyrok unijnego sądu nie musi stać w sprzeczności z wolnością wypowiedzi” – czytamy w Bloomberg Businessweek Polska.
Paul Ford, autor artykułu, powołuje się na orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej z 13 maja, zgodnie z którym, „jednostki mają prawo do bycia zapomnianymi”. Zgodnie z prawem internauci mogą się zwrócić do Google’a, by ten usunął informacje o nich ze swojego indeksu wyszukiwania. Orzeczenie podzieliło komentatorów ze Stanów Zjednoczonych – kraju, w którym wolność słowa jest ważniejsza, niż prawo do prywatności. Część z nich, jak Jeff Jarvis, profesor dziennikarstwa z City University of New York, uważa że decyzja UE „uderza w wolność wypowiedzi”.
Jak czytamy, od kiedy zdigitalizowane archiwum trafiło do internetu, orzeczenie to dotyczy również czasopism. Google ułatwia jednak wydawcom ukrywanie pewnych stron w swoim indeksie. Tygodnik informuje, że można to robić, używając udostępnianych narzędzi webmastera lub za pomocą specjalnego pliku, np. „robots.txt. W rzeczywistości, obrońcy wolności słowa mają bowiem powód, by wziąć stronę Trybunału. „Jeden z internatów wiele lat temu przesłał na redakcyjny konkurs zabawny list na temat seksu i magazyn go opublikował. Teraz ten człowiek szukał pracy i list pojawiał się na pierwszym miejscu wyników wyszukiwania po wpisaniu w wyszukiwarkę jego nazwiska. Obawiał się, że potencjalny pracodawca może nie mieć poczucia humoru…” – przypomina Ford. (mw)