Mistyfikacja Lany Del Rey wyszła na jaw i teraz ci, którzy brali ją za nowe „objawienie” w muzyce, odrzucają ją jako postać nieautentyczną. Przykładów podobnych historii jest mnóstwo, ale publiczność – żądna ich obnażania – powinna zdaniem Bartka Chacińskiego zostawić niektóre tajemnice nierozwiązane.
„Wprawdzie swoje poprzednie nagrania (podpisywane własnym nazwiskiem) wokalistka zdjęła z rynku – wykupując wszelkie prawa wydawnicze, jak twierdzi jej były producent – to nie mogła oczekiwać, że za chwilę ktoś ich nie odnajdzie i nie nagłośni w internecie” – czytamy w magazynie. Polityka przypomina również falę krytyki, która rozgorzała zaraz po wydarzeniu, jakim był „coming out” Lany, ale zaznacza jednocześnie, że fakt ten nie spowodował spadku sprzedaży jej płyty. Przeciwnie, krążek w ciągu kilku tygodni rozszedł się w prawie milionie egzemplarzy. Równie żywo komentowano w branży nagrania Ursuli Bogner – farmaceutki, która „znalazła czas na to, by po godzinach zbudować sobie małe przydomowe studio i tworzyć w ramach hobby eksperymentalną muzykę elektroniczną”. Bogner zmarła w latach 90. i – jak zaznacza Bartek Chaciński – nikt by nigdy nie usłyszał jej muzyki, gdyby nie to, że jej syn Sebastian spotkał kilka lat temu („przypadkowo”) niemieckiego producenta i wydawcę Jana Jelinka. Problem w tym, że dziś, gdy wydany przez niego album Bogner zbiera świetne recenzje, w kuluarach mówi się też o tym, że to sam Jelinek kryje się pod maską Bogner, a cała sprawa to „doskonała kreacja”. Chaciński uważa, że jeden z zarzutów pojawiających się od początku tej sprawy, czyli brak jakiejkolwiek informacji o Bogner w Wikipedii, „podkopuje tylko wiarę w to, że internet i całe dzisiejsze media są w stanie ostatecznie udowodnić tego typu mistyfikację”.
Innym przypadkiem, który bierze pod lupę, jest Jürgen Müller – oceanograf, zafascynowany „dźwiękową otoczką morskiego życia” do tego stopnia, że zbudował miniaturowe studio syntezatorowe i nagrał kilka „zainspirowanych morzem utworów”. Po 30 latach nagrania odczyściła i wydała amerykańska firma Digitalis, ale wielu nie kryje podejrzeń, że to tylko kolejna „fascynacja stylem retro”, którą w sukces potrafią przekuć producenci. Autor przywołuje też postać Marvina Pontiaca – aktora o „symbolicznej biografii”. Szybko okazało się, że „to tylko żart” Johna Luriego, ulubionego aktora Jima Jarmuscha i jazzowego artysty z Nowego Yorku. Pontiac był po prostu wytworem wyobraźni Luriego, co nie przeszkadzało w tym, że jego kariera muzyczna, a potem „kompletne szaleństwo” (twierdził, że jego ciało opanowali kosmici, zginął w 1977 r. potrącony przez autobus) były na ustach wszystkich. Mimo tych wszystkich przykładów na to, jak szybko stać się obiektem kultu dzięki mistyfikacji, Chaciński stwierdza, że „zmyślenie jest w tej dziedzinie potrzebne. Choćbyśmy dobrze wiedzieli, że mamy z nim do czynienia”. (es)


