Naciśnij przycisk odtwarzania, aby odsłuchać tę zawartość
1x
Szybkość odtwarzania- 0.5
- 0.6
- 0.7
- 0.8
- 0.9
- 1
- 1.1
- 1.2
- 1.3
- 1.5
- 2
PR na Wyspach pod flagą polską. horyzonty należy poszerzać – w myśl tej idei wielu polskich specjalistów pr zamieniło rodzime podwórko public relations na brytyjskie. stawiając czoła innej kulturze biznesu i pokonując barierę języka, rozpoczęli międzynarodową karierę na o wiele lepszych warunkach niż ich koledzy z warszawy. mimo że polska branża pr prężnie się rozwija, to nadal wiele nam brakuje do tego, byśmy mogli pretendować do miana potentatów tego biznesu. główna różnica to wielkość, rola i pozycja tego sektora. niektórzy zwracają też uwagę na zupełnie inną jakość współpracy z mediami i większy stopień specjalizacji, dzięki czemu angielscy pr-owcy lepiej znają potrzeby swojego klienta. to, co przekłada się na bezpośredni komfort pracy, też nie jest bez znaczenia. pr-owcy na wyspach zarabiają zdecydowanie lepiej, szybciej awansują i mogą liczyć na sporo beneficjów od pracodawcy. ryszard solski, który miał okazję sprawdzić to na własnej skórze w 1994 roku, twierdzi: „wtedy, gdy tam byłem, rynek pr reprezentował poziom, którego w polsce do tej pory nie osiągnęliśmy i obawiam się, że jeszcze długo nie osiągniemy”. trudne dobrego początki. rozpoczęcie kariery pr w uk, nawet dla najbardziej doświadczonego polskiego fachowca, wcale nie jest proste. dla brytyjczyków, prócz doskonałej znajomości języka, liczy się przede wszystkim zaplecze zawodowe, najlepiej zdobyte w ich kraju. marta mills w 2001 r., na ostatnim roku politologii, odbyła 3 miesięczną praktykę w londyńskiej firmie zajmującej się lobbingiem i relacjami rządowymi. „wiedziałam już, że chciałam się tym zajmować” – mówi po latach. od razu po studiach rozpoczęła pracę w warszawie – najpierw jako praktykantka w biurze prasowym kancelarii prezydenta kwaśniewskiego, później w sigma international, gdzie zajmowała się public affairs. była też asystentką w ministerstwie nauki i informatyzacji – odpowiadała za kontakty z mediami. w sumie – trzy lata. kiedy w 2004 r. zdecydowała się wyjechać na stałe do uk – „nie za chlebem, a za sercem”, jak mówi – nadzieja, że doświadczenie zdobyte w polsce pomoże znaleźć pracę w branży, okazała się płonna. „słuchali cierpliwie, po czym zawsze pojawiało się pytanie: ok., a robiłaś coś w wielkiej brytanii?” – wspomina mills. dodatkowo jej piętą achillesową była słaba umiejętność redagowania tekstów w j. angielskim, mimo że od dawna płynnie w tym języku mówiła. wielokrotnie sugerowano, by decyzję o pracy w pr w związku z tym ponownie przemyślała. mills jednak była zdeterminowana i zaczęła od zera – od bezpłatnych praktyk w działach komunikacji dwóch organizacji politycznych: greater london authority (gla – urząd miasta londyn) oraz westminister council (największy spośród 32 urzędów gminnych w londynie). opłaciło się, bo po kilku miesiącach została communications managerem w department for international development (dfid), ministerstwie pomagającym krajom rozwijającym się, gdzie spędziła ponad 4 lata. „wykształcenie kierunkowe, szczególnie zdobyte poza wb ma bardzo często drugorzędne znaczenie” – potwierdza joanna szuryn, założycielka polka pr. z tego samego względu matylda setlak – dziś dyrektor zarządzająca setlak pr, a niegdyś specjalistka ds.pr i marketingu w biurze prasowym nfz w krakowie – zaraz po przyjeździe do wielkiej brytanii nie rozpoczęła pracy w zawodzie. „nuda” – tak krótko kwituje swoje pierwsze doświadczenie na stanowisku data entry clerk w back office banku barclays. magda bulska, konsultantka w agencji pr oraz członek zarządu ignite, uważa, że żadna z agencji rekrutacyjnych specjalizujących się w branży pr nie będzie nawet rozmawiać z kandydatem, który nie ma lokalnego doświadczenia. według niej najlepszą metodą przebicia się jest odbycie choć części studiów, a następnie praktyk w królestwie. sama jednak przyznaje, że studia są tam bardzo drogie i będą jeszcze droższe od przyszłego roku, z powodu wejścia w życie nowej ustawy o edukacji wyższej. poza tym „branża zadaje sobie ostatnio pytanie, czy naprawdę potrzebuje ludzi z wyższym wykształceniem” – dodaje bulska. dowodem mają być agencje, które już przyjmują tzw. „apprentices”, czyli osoby po szkole średniej, gotowe pracować i jednocześnie uczyć się dalej. to potencjalnie poważna konkurencja. artur kwiatkowski, external communications manager z ciena, podkreśla, że w przypadku świeżych absolwentów, którzy nie są w stanie zaoferować brytyjskiemu pracodawcy nic poza wiedzą teoretyczną, perspektywy wyprzedzenia lokalnych kontrkandydatów są znikome. raz z górki, raz pod górkę. doświadczenie i język to warunki sine qua non. ale szczególnie w przypadku, gdy chcemy być panem własnego losu i założyć własną firmę pr, nie możemy zapomnieć o czymś jeszcze – bez poznania specyfiki brytyjskiego społeczeństwa i mediów nie zrobimy ani jednego kroku naprzód. o trudnościach mówi bez ogródek setlak, która agencję założyła w 2006 r.: „uruchomienie agencji w zjednoczonym królestwie było niezwykle trudne. nie mieliśmy kontaktów, które pozwoliłyby na pozyskanie pierwszych klientów czy kontrahentów”. przeszkodą okazało się także środowisko biznesowe – dla właścicielki setlak pr wówczas „nieznane” i „zupełnie nowe”. ponadto, polskojęzyczne media miały wtedy jej zdaniem małe doświadczenie z agencjami, co oznaczało, że to one musiały edukować je odnośnie korzyści współpracy z pr-owcami. „jeśli dodać do tego barierę językową, która zawsze istnieje, oraz stereotypy na temat polaków, które niestety funkcjonują, całe przedsięwzięcie staje się jeszcze trudniejsze” – komentuje setlak. mimo to, ciągle uważa, że w wb łatwiej jest prowadzić biznes niż w polsce. dziś jej firma liczy 4 osoby, współpracuje też z freelancerami. pierwszym klientem była księgarnia internetowa z polskimi książkami w wb (już nie istnieje), aktualnie setlak pr obsługuje 7 klientów, w tym jednego (wydawnictwo emano) od ponad 4 lat. połowa z nich to brytyjskie, a połowa polskie firmy. joanna szuryn z polka pr twierdzi, że przedsiębiorca jest tam traktowany przez państwo z „dużą dozą zaufania”, czego odzwierciedleniem jest brak takich utrudnień, które nie są obce przedsiębiorcy z polski. ułatwieniem dla szuryn jest również to, że kultura biznesowa jest mniej formalna. początkowa faza działalności nie kojarzy jej się z problemami. „w wb mieszkam od 2005 r. i przez pięć lat pracy zawodowej w międzynarodowych korporacjach przed założeniem firmy udało mi się dość dobrze poznać sposób pracy i etykietę biznesową brytyjczyków” – przyznaje. jej agencja, z siedzibą w londynie i 4 osobami w zespole, zaznaczyła swoją obecność na rynku we wrześniu ubiegłego roku. specjalizuje się w działaniach skierowanych do mniejszości narodowych z europy wschodniej, ale w planach na 2012 r. ma już szereg projektów związanych z igrzyskami olimpijskimi w londynie. poznaj zasady gry. brytyjski rynek pr nie jest tak skoncentrowany jak polski, gdzie gros agencji pr ma siedzibę w warszawie, a w innych dużych miastach jest po kilka, z reguły niewielkich agencji. ryszard solski dodaje, że znacznie większy nacisk kładzie się tam na specjalizację: „w east midlands (bedford, peterborough) spotkałem się z agencjami zajmującymi się wyłącznie służbą zdrowia – ich klientami były szpitale, ambulatoria czy miejscowy związek pielęgniarek”. magda bulska twierdzi, że część specjalizacji jest wręcz unikalna dla tego kraju, tak jak np. komunikacja z różnymi mniejszościami etnicznymi. kwiatkowski mówi, że słyszał nawet ostatnio o powstaniu agencji specjalizującej się wyłącznie w komunikacji dla klientów z sektora energii odnawialnej. główna różnica to jednak wielkość rynku, a o jego skali świadczy liczba agencji pracy rekrutujących wyłącznie pr-owców. „jest ich blisko 20!” – zaznacza bulska. co za tym idzie, nieco inne na wyspach są też relacje z dziennikarzami. role są jasno określone i każda ze stron rozumie swoje cele i potrzeby. pr-owiec dokładnie zna swoją firmę i branżę, w której obraca się jego klient, dlatego może być dla dziennikarza partnerem, a nie tylko kimś, kto wysyła suche notatki prasowe. kolejna istotna cecha to międzynarodowość – wiele światowych firm ma swoje siedziby w londynie. „to właśnie dlatego tutaj przyjechałam – chciałam zdobyć doświadczenie na rynku, gdzie pr jest bardziej rozwinięty i gdzie będę miała możliwość pracy przy paneuropejskich strategiach i kampaniach” – zdradza bulska. mimo globalnego charakteru, według niej obcokrajowców w branży jest ciągle zbyt mało i muszą pracować ciężej. bulska nazywa ją „czysto biało brytyjską” i mówi, że przez to nie odzwierciedla ona bogatej różnorodności społecznej, z której londyn słynie. nie zgadza się z nią kwiatkowski, dla którego stolica wb jest „prawdziwym tyglem społecznym”, w którym w kontekście zawodowym „narodowość schodzi na dalszy plan”. tak czy owak, jawna dyskryminacja jest tam nieakceptowana. szuryn podkreśla, że takie przypadki są mocno piętnowane, promuje się natomiast dobre wyniki w pracy i talent, a ostatnio dużo się robi na rzecz zwiększenia dostępności do wysokich stanowisk dla kobiet, osób niepełnosprawnych czy innej nacji. …i zacznij działać! ostateczną motywacją do podjęcia zatrudnienia w uk są po prostu bardzo dobre warunki pracy. zacznijmy od zarobków. ich poziom jest o niebo wyższy niż w polsce i „chyba najwyższy w europie, a różnice między agencjami są niewielkie” – informuje solski. jak dodaje, w dużej agencji sieciowej stawka starszego konsultanta może wynieść nawet 300 gpb za godzinę, w mniejszej 200 – 250. co ciekawe, klienci agencjom płacą najczęściej za przepracowany dla nich czas. weryfikują go za pomocą wykazów godzinowych, z których rozliczają się przed nimi agencje. „jest to dobre rozwiązanie dla obu stron, gdyż klient wie dokładnie, co agencje i poszczególni konsultanci dla niego zrobili (i za co płaci), a agencja może dobrze zaplanować swoje zasoby” – tłumaczy właściciel solski berson marsteller. idąc dalej, w przeciwieństwie do standardów na polskim rynku pracy, potencjalne wynagrodzenie w uk jest znane już na etapie ogłoszenia o pracę. kwiatkowski uważa, że dzięki temu łatwo zorientować się (np. przez ), jak proponowana nam stawka ma się do rynkowej średniej. umowy zwykle zawierane są na czas nieokreślony, wcześniej – 3 miesięczny okres próbny. sporo pr-owców jest freelancerami, którzy „zaczepiają się” w różnych agencjach i firmach do pracy przy konkretnych projektach na zasadzie kontraktu. typowo brytyjskim rozwiązaniem są też liczne dodatki oferowane przez pracodawcę. bulska wylicza: „od dofinansowania na rower, którym dojeżdżasz do pracy, czy nieoprocentowanej pożyczki na roczny bilet, poprzez »dzień pościelowy« kiedy bardzo nie chce ci się przyjść do pracy i masaż czy manicure w godzinach pracy, po dzień csr-owy, który dostajesz aby zrobić coś dobrego”. kwiatkowski do tego pakietu dorzuca jeszcze: premie, udział w zyskach firmy, plan emerytalny (pracodawca podwaja ilość pieniędzy, jaką pracownik decyduje się odłożyć na konto emerytalne), dodatki edukacyjne, zdrowotne (zwykle ok. 200-400 gpb). ponieważ karierę w angielskim stylu zaczyna się wcześniej niż u nas, przed 30-tką można być już całkiem wysoko. tym sposobem marta mills z powodzeniem wspiera pr-owo działania organizacji i lokalnych polityków. „dfid to takie mniejsze ministerstwo spraw zagranicznych, ma biura w ponad 30 krajach na całym świecie. zajmowałam się promocją wizerunku rządu brytyjskiego w regionie europy wschodniej i azji” – opowiada mills. jej chlebem powszednim są „historie zwykłych ludzi”, dzięki którym informowała świat o pomocy udzielanej przez dfid np. po wojnie bałkańskiej czy po trzęsieniu ziemi w chinach w maju 2008 r. każda wdrażana przez nią strategia kierowana była do różnych odbiorców: msz innych krajów, onz, banku światowego, ambasad, organizacji pozarządowych itd. „nigdy nie odczułam, żeby bycie polką przeszkadzało mi w wykorzystaniu tego zawodu w wb, wręcz przeciwnie” – przekonuje. na bałkanach czy ukrainie mówiono o niej: „bardziej nasza niż brytyjka”. obecnie na urlopie macierzyńskim już planuje powrót do pracy. „oczywiście znowu będę dbała o wizerunek” – mówi.
Horyzonty należy poszerzać – w myśl tej idei wielu polskich specjalistów PR zamieniło rodzime podwórko public relations na brytyjskie. Stawiając czoła innej kulturze biznesu i pokonując barierę języka, rozpoczęli międzynarodową karierę na o wiele lepszych warunkach niż ich koledzy z Warszawy.
Mimo że polska branża PR prężnie się rozwija, to nadal wiele nam brakuje do tego, byśmy mogli pretendować do miana potentatów tego biznesu. Główna różnica to wielkość, rola i pozycja tego sektora. Niektórzy zwracają też uwagę na zupełnie inną jakość współpracy z mediami i większy stopień specjalizacji, dzięki czemu angielscy PR-owcy lepiej znają potrzeby swojego klienta. To, co przekłada się na bezpośredni komfort pracy, też nie jest bez znaczenia. PR-owcy na Wyspach zarabiają zdecydowanie lepiej, szybciej awansują i mogą liczyć na sporo beneficjów od pracodawcy. Ryszard Solski, który miał okazję sprawdzić to na własnej skórze w 1994 roku, twierdzi: „Wtedy, gdy tam byłem, rynek PR reprezentował poziom, którego w Polsce do tej pory nie osiągnęliśmy i obawiam się, że jeszcze długo nie osiągniemy”.
Trudne dobrego początki
Rozpoczęcie kariery PR w UK, nawet dla najbardziej doświadczonego polskiego fachowca, wcale nie jest proste. Dla Brytyjczyków, prócz doskonałej znajomości języka, liczy się przede wszystkim zaplecze zawodowe, najlepiej zdobyte w ich kraju. Marta Mills w 2001 r., na ostatnim roku politologii, odbyła 3 miesięczną praktykę w londyńskiej firmie zajmującej się lobbingiem i relacjami rządowymi. „Wiedziałam już, że chciałam się tym zajmować” – mówi po latach. Od razu po studiach rozpoczęła pracę w Warszawie – najpierw jako praktykantka w biurze prasowym kancelarii Prezydenta Kwaśniewskiego, później w Sigma International, gdzie zajmowała się public affairs. Była też asystentką w Ministerstwie Nauki i Informatyzacji – odpowiadała za kontakty z mediami. W sumie – trzy lata. Kiedy w 2004 r. zdecydowała się wyjechać na stałe do UK – „nie za chlebem, a za sercem”, jak mówi – nadzieja, że doświadczenie zdobyte w Polsce pomoże znaleźć pracę w branży, okazała się płonna. „Słuchali cierpliwie, po czym zawsze pojawiało się pytanie: Ok., a robiłaś coś w Wielkiej Brytanii?” – wspomina Mills. Dodatkowo jej piętą achillesową była słaba umiejętność redagowania tekstów w j. angielskim, mimo że od dawna płynnie w tym języku mówiła. Wielokrotnie sugerowano, by decyzję o pracy w PR w związku z tym ponownie przemyślała. Mills jednak była zdeterminowana i zaczęła od zera – od bezpłatnych praktyk w działach komunikacji dwóch organizacji politycznych: Greater London Authority (GLA – Urząd Miasta Londyn) oraz Westminister Council (największy spośród 32 urzędów gminnych w Londynie). Opłaciło się, bo po kilku miesiącach została communications managerem w Department for International Development (DFID), ministerstwie pomagającym krajom rozwijającym się, gdzie spędziła ponad 4 lata.
„Wykształcenie kierunkowe, szczególnie zdobyte poza WB ma bardzo często drugorzędne znaczenie” – potwierdza Joanna Szuryn, założycielka Polka PR. Z tego samego względu Matylda Setlak – dziś dyrektor zarządzająca Setlak PR, a niegdyś specjalistka ds.PR i marketingu w biurze prasowym NFZ w Krakowie – zaraz po przyjeździe do Wielkiej Brytanii nie rozpoczęła pracy w zawodzie. „Nuda” – tak krótko kwituje swoje pierwsze doświadczenie na stanowisku data entry clerk w back office banku Barclays. Magda Bulska, konsultantka w agencji PR oraz członek zarządu Ignite, uważa, że żadna z agencji rekrutacyjnych specjalizujących się w branży PR nie będzie nawet rozmawiać z kandydatem, który nie ma lokalnego doświadczenia. Według niej najlepszą metodą przebicia się jest odbycie choć części studiów, a następnie praktyk w Królestwie. Sama jednak przyznaje, że studia są tam bardzo drogie i będą jeszcze droższe od przyszłego roku, z powodu wejścia w życie nowej ustawy o edukacji wyższej.
Poza tym „branża zadaje sobie ostatnio pytanie, czy naprawdę potrzebuje ludzi z wyższym wykształceniem” – dodaje Bulska. Dowodem mają być agencje, które już przyjmują tzw. „apprentices”, czyli osoby po szkole średniej, gotowe pracować i jednocześnie uczyć się dalej. To potencjalnie poważna konkurencja. Artur Kwiatkowski, external communications manager z Ciena, podkreśla, że w przypadku świeżych absolwentów, którzy nie są w stanie zaoferować brytyjskiemu pracodawcy nic poza wiedzą teoretyczną, perspektywy wyprzedzenia lokalnych kontrkandydatów są znikome.
Raz z górki, raz pod górkę
Doświadczenie i język to warunki sine qua non. Ale szczególnie w przypadku, gdy chcemy być panem własnego losu i założyć własną firmę PR, nie możemy zapomnieć o czymś jeszcze – bez poznania specyfiki brytyjskiego społeczeństwa i mediów nie zrobimy ani jednego kroku naprzód. O trudnościach mówi bez ogródek Setlak, która agencję założyła w 2006 r.: „Uruchomienie agencji w Zjednoczonym Królestwie było niezwykle trudne. Nie mieliśmy kontaktów, które pozwoliłyby na pozyskanie pierwszych klientów czy kontrahentów”. Przeszkodą okazało się także środowisko biznesowe – dla właścicielki Setlak PR wówczas „nieznane” i „zupełnie nowe”. Ponadto, polskojęzyczne media miały wtedy jej zdaniem małe doświadczenie z agencjami, co oznaczało, że to one musiały edukować je odnośnie korzyści współpracy z PR-owcami. „Jeśli dodać do tego barierę językową, która zawsze istnieje, oraz stereotypy na temat Polaków, które niestety funkcjonują, całe przedsięwzięcie staje się jeszcze trudniejsze” – komentuje Setlak. Mimo to, ciągle uważa, że w WB łatwiej jest prowadzić biznes niż w Polsce. Dziś jej firma liczy 4 osoby, współpracuje też z freelancerami. Pierwszym klientem była księgarnia internetowa z polskimi książkami w WB (już nie istnieje), aktualnie Setlak PR obsługuje 7 klientów, w tym jednego (wydawnictwo Emano) od ponad 4 lat. Połowa z nich to brytyjskie, a połowa polskie firmy.
Joanna Szuryn z Polka PR twierdzi, że przedsiębiorca jest tam traktowany przez państwo z „dużą dozą zaufania”, czego odzwierciedleniem jest brak takich utrudnień, które nie są obce przedsiębiorcy z Polski. Ułatwieniem dla Szuryn jest również to, że kultura biznesowa jest mniej formalna. Początkowa faza działalności nie kojarzy jej się z problemami. „W WB mieszkam od 2005 r. i przez pięć lat pracy zawodowej w międzynarodowych korporacjach przed założeniem firmy udało mi się dość dobrze poznać sposób pracy i etykietę biznesową Brytyjczyków” – przyznaje. Jej agencja, z siedzibą w Londynie i 4 osobami w zespole, zaznaczyła swoją obecność na rynku we wrześniu ubiegłego roku. Specjalizuje się w działaniach skierowanych do mniejszości narodowych z Europy Wschodniej, ale w planach na 2012 r. ma już szereg projektów związanych z Igrzyskami Olimpijskimi w Londynie.
Poznaj zasady gry
Brytyjski rynek PR nie jest tak skoncentrowany jak polski, gdzie gros agencji PR ma siedzibę w Warszawie, a w innych dużych miastach jest po kilka, z reguły niewielkich agencji. Ryszard Solski dodaje, że znacznie większy nacisk kładzie się tam na specjalizację: „W East Midlands (Bedford, Peterborough) spotkałem się z agencjami zajmującymi się wyłącznie służbą zdrowia – ich klientami były szpitale, ambulatoria czy miejscowy związek pielęgniarek”. Magda Bulska twierdzi, że część specjalizacji jest wręcz unikalna dla tego kraju, tak jak np. komunikacja z różnymi mniejszościami etnicznymi. Kwiatkowski mówi, że słyszał nawet ostatnio o powstaniu agencji specjalizującej się wyłącznie w komunikacji dla klientów z sektora energii odnawialnej. Główna różnica to jednak wielkość rynku, a o jego skali świadczy liczba agencji pracy rekrutujących wyłącznie PR-owców. „Jest ich blisko 20!” – zaznacza Bulska.
Co za tym idzie, nieco inne na Wyspach są też relacje z dziennikarzami. Role są jasno określone i każda ze stron rozumie swoje cele i potrzeby. PR-owiec dokładnie zna swoją firmę i branżę, w której obraca się jego klient, dlatego może być dla dziennikarza partnerem, a nie tylko kimś, kto wysyła suche notatki prasowe.
Kolejna istotna cecha to międzynarodowość – wiele światowych firm ma swoje siedziby w Londynie. „To właśnie dlatego tutaj przyjechałam – chciałam zdobyć doświadczenie na rynku, gdzie PR jest bardziej rozwinięty i gdzie będę miała możliwość pracy przy paneuropejskich strategiach i kampaniach” – zdradza Bulska. Mimo globalnego charakteru, według niej obcokrajowców w branży jest ciągle zbyt mało i muszą pracować ciężej. Bulska nazywa ją „czysto biało brytyjską” i mówi, że przez to nie odzwierciedla ona bogatej różnorodności społecznej, z której Londyn słynie. Nie zgadza się z nią Kwiatkowski, dla którego stolica WB jest „prawdziwym tyglem społecznym”, w którym w kontekście zawodowym „narodowość schodzi na dalszy plan”. Tak czy owak, jawna dyskryminacja jest tam nieakceptowana. Szuryn podkreśla, że takie przypadki są mocno piętnowane, promuje się natomiast dobre wyniki w pracy i talent, a ostatnio dużo się robi na rzecz zwiększenia dostępności do wysokich stanowisk dla kobiet, osób niepełnosprawnych czy innej nacji.
…i zacznij działać!
Ostateczną motywacją do podjęcia zatrudnienia w UK są po prostu bardzo dobre warunki pracy. Zacznijmy od zarobków. Ich poziom jest o niebo wyższy niż w Polsce i „chyba najwyższy w Europie, a różnice między agencjami są niewielkie” – informuje Solski. Jak dodaje, w dużej agencji sieciowej stawka starszego konsultanta może wynieść nawet 300 GPB za godzinę, w mniejszej 200 – 250. Co ciekawe, klienci agencjom płacą najczęściej za przepracowany dla nich czas. Weryfikują go za pomocą wykazów godzinowych, z których rozliczają się przed nimi agencje. „Jest to dobre rozwiązanie dla obu stron, gdyż klient wie dokładnie, co agencje i poszczególni konsultanci dla niego zrobili (i za co płaci), a agencja może dobrze zaplanować swoje zasoby” – tłumaczy właściciel Solski Berson Marsteller. Idąc dalej, w przeciwieństwie do standardów na polskim rynku pracy, potencjalne wynagrodzenie w UK jest znane już na etapie ogłoszenia o pracę. Kwiatkowski uważa, że dzięki temu łatwo zorientować się (np. przez www.prweekjobs.co.uk), jak proponowana nam stawka ma się do rynkowej średniej.
Umowy zwykle zawierane są na czas nieokreślony, wcześniej – 3 miesięczny okres próbny. Sporo PR-owców jest freelancerami, którzy „zaczepiają się” w różnych agencjach i firmach do pracy przy konkretnych projektach na zasadzie kontraktu.
Typowo brytyjskim rozwiązaniem są też liczne dodatki oferowane przez pracodawcę. Bulska wylicza: „od dofinansowania na rower, którym dojeżdżasz do pracy, czy nieoprocentowanej pożyczki na roczny bilet, poprzez »dzień pościelowy« kiedy bardzo nie chce ci się przyjść do pracy i masaż czy manicure w godzinach pracy, po dzień CSR-owy, który dostajesz aby zrobić coś dobrego”. Kwiatkowski do tego pakietu dorzuca jeszcze: premie, udział w zyskach firmy, plan emerytalny (pracodawca podwaja ilość pieniędzy, jaką pracownik decyduje się odłożyć na konto emerytalne), dodatki edukacyjne, zdrowotne (zwykle ok. 200-400 GPB). Ponieważ karierę w angielskim stylu zaczyna się wcześniej niż u nas, przed 30-tką można być już całkiem wysoko.
Tym sposobem Marta Mills z powodzeniem wspiera PR-owo działania organizacji i lokalnych polityków. „DFID to takie mniejsze Ministerstwo Spraw Zagranicznych, ma biura w ponad 30 krajach na całym świecie. Zajmowałam się promocją wizerunku rządu brytyjskiego w regionie Europy Wschodniej i Azji” – opowiada Mills. Jej chlebem powszednim są „historie zwykłych ludzi”, dzięki którym informowała świat o pomocy udzielanej przez DFID np. po wojnie bałkańskiej czy po trzęsieniu ziemi w Chinach w maju 2008 r. Każda wdrażana przez nią strategia kierowana była do różnych odbiorców: MSZ innych krajów, ONZ, Banku Światowego, ambasad, organizacji pozarządowych itd. „Nigdy nie odczułam, żeby bycie Polką przeszkadzało mi w wykorzystaniu tego zawodu w WB, wręcz przeciwnie” – przekonuje. Na Bałkanach czy Ukrainie mówiono o niej: „bardziej nasza niż Brytyjka”. Obecnie na urlopie macierzyńskim już planuje powrót do pracy. „Oczywiście znowu będę dbała o wizerunek” – mówi.