Przepis na legendę. O autokreacji i zabawie z mediami Davida Bowiego rozmawiamy z Jackiem Świądrem

dodano: 
18.01.2016
komentarzy: 
0

David Bowie w dniu swoich 69. urodzin wydał ostatnią "Blackstar". Dwa dni później, 11 stycznia, świat obiegła wiadomość o jego śmierci. Dopiero wtedy wyszło na jaw, że od 18 miesięcy walczył z rakiem. Muzyk bardzo ciężko pracował na to, żeby nauczyć się pisać dobre piosenki i  opowiadać o sobie oraz posługiwać się mediami. To jest taka sama praca, jak to, żeby poznać akordy...

PRoto.pl: Co było dla Pana przykładem mistrzowskiego zagrania PR-owego w karierze Davida Bowiego?
Jacek Świąder, dziennikarz muzyczny Gazety Wyborczej:
To, że występował w wielu udanych i spójnych stylistykach przez jedną, dwie płyty, i później je porzucał. Był taki moment, który bardzo mi się podobał muzycznie, kiedy David Bowie tworzył, jak sam mówił, „plastikowy soul” czy "soul bez duszy". Współpracował wtedy z Johnem Lennonem, wszedł w nowojorski świat, udzielał wywiadów, w których sugerował kompletną ich sztuczność, mimo że jego wcześniejsze wcielenia - Ziggy Stardust czy Thin White Duke - to też były kostiumy, kreacje sceniczne, co było jasne od początku. Kiedy czyta się artykuły o Bowiem z lat 70., pełno tam dywagacji w rodzaju: „Hmm, kim naprawdę jest David Bowie, on ciągle zmienia kreacje”. Dokładnie te same pytania media powtarzają dwa pokolenia później. To zagranie trwało kilkadziesiąt lat. Nadal trwa.

Thin White Duke/Vikimedia

PRoto.pl: W 2013 roku ogromne poruszenie medialne wywołała pierwsza po dziesięciu latach milczenia płyta Bowiego „Next day”, wydana jako niespodzianka, bez ani jednej wzmianki prasowej. Cała produkcja trzymana była w tajemnicy. To też było sprytna taktyka PR-owa?
JŚ:
Z płytą „The Next Day” było podobnie jak z tą ostatnią [najnowsza płyta artysty „Blackstar” ukazała się 8 stycznia, w dniu jego 69. urodzin – przyp. red.] – pierwszy, bardzo sentymentalny singiel ukazał się w dniu 66. urodzin muzyka. Nie wiem, na ile ta historia - wymowa i nastrój piosenki, data wydania - polegała na zagraniu PR-owym. Rzeczywiście, to był zaskakujący ruch, bo nikt się nie spodziewał, że David Bowie jeszcze cokolwiek wyda. Od kilku lat nie grał: przeszedł zawał serca na scenie, przestał koncertować i udzielać wywiadów, żył spokojnie z dala od muzyki. Samo to, że wrócił, było ogromnym zaskoczeniem. W jakikolwiek sposób by to zrobił, miałoby to duży odzew.
Żyjemy w czasach, kiedy łatwiej jest upublicznić cały proces, dużo trudniej do końca zachować tajemnicę. Jest pewnego rodzaju moda, by zaskakiwać wydaniem płyty - zrobili tak Beyonce, teraz szykuje się Kanye West. Płyta U2 bez ostrzeżenia pokazała się w iPhone'ach ludzi, którzy nie mieli pojęcia o istnieniu zespołu. Nie jestem pewien, czy Bowie był pierwszy. Był artystą nieaktywnym – przynajmniej tak się wszystkim wydawało. Ten powrót był ciekawy dlatego, że za muzykiem stała jego legenda, blisko 50-letnia kariera.

PRoto.pl: Bowie świetnie radził sobie z mediami, chociażby przez to, że umykał próbom szufladkowania. Potrafił skłonić dziennikarzy, by pisali o nim dokładnie to, co sobie zaplanował?
JŚ:
Tak, robił z mediami, co chciał, a co więcej – co jest dla mnie ważne – ukrywał swoją prywatność. O swoich biografiach wypowiadał się tak: „Ciągle piszą o mnie te same osoby, którym wydaje się, że mnie znają, a wcale tak nie jest. Przestałem to czytać, bo każda kolejna książka polega na tym, że te same osoby mówią coś bardziej kontrowersyjnego”. On bardzo zgrabnie się z tym, co robi i kim jest, ukrywał. Wszyscy czytają "Moją walkę" Karla Ove Knausgarda, który w kilku tomach opowiada o swoim życiu w sposób bardzo szczegółowy, na zasadzie 1:1. Bowie był jego przeciwieństwem. Potrafił powiedzieć prasie, że zawsze był homoseksualistą, a parę lat później stwierdzić, że nigdy nie był, a poza tym ta wypowiedź zaszkodziła mu w zrobieniu kariery w Stanach. Mick Jagger napisał piosenkę „Angie” dla pierwszej żony Bowiego. Ta twierdziła, że znalazła Bowiego i Jaggera razem w sypialni – muzyk nic nie musiał o tym mówić, to się kręciło samo. Jeżeli czegoś nie skomentował, tym lepiej.
Niedopowiedzenia przekładały się na zainteresowanie jego osobą, a następnie jego muzyką. W wielu wspomnieniach po jego śmierci są odwołania do postaci, które stworzył na przestrzeni swojej kariery, tytuły w rodzaju: "Zmarł człowiek, który spadł na ziemię", "Starman wrócił do gwiazd". Jego postaci, persony miały nie tylko własny, odrębny strój, ale swoją filozofię, poglądy, tożsamość seksualną. On je sobie wymieniał, pozostając zawsze w cieniu. Był bardzo wieloznaczny.

Vikimedia

PRoto.pl: Jest sporo artystów, za którymi oprócz talentu, stoi ogromna machina promocyjna. Bowie był prekursorem autokreacji i jest przykładem osoby, u której talent szedł w parze ze zdolnościami wypromowania swojej osoby.
JŚ:
Bardzo ciężko pracował na to, żeby nauczyć się pisać dobre piosenki i nauczyć się opowiadać o sobie. Posługiwać się mediami. To jest taka sama praca jak to, żeby poznać akordy. We wszystkich biografiach przewija się wątek, że to była osoba, która chce być gwiazdą, zrobić karierę. Na początku Bowie miał może mniejszy błysk na scenie niż rówieśnicy, ale rok po roku był coraz lepszy. Oczywiście, talent talentem, ale jego dobra ręka do mediów, aranżowane wywiady, kreowanie wizerunku - to po prostu był kawał ciężkiej pracy.

PRoto.pl: Czy któraś taktyka Davida Bowiego w zakresie kontaktów z mediami była nowatorska?
JŚ:
Ciągła zmiana. To wymagało także niezłej motywacji – osiągnąć w czymś sukces, a następnie porzucić to i zaczynać coś nowego. Bowie mówił: „Jeśli zrobię jakiś projekt, to jestem nim znudzony. Nie mam ochoty robić tego drugi raz”. Kiedy zmęczony rockiem pojechał do Berlina tworzyć zupełnie inną awangardową muzykę, też tak było. Zanim to zrobił, powstał najbardziej znany film dokumentalny o nim - nakręcony w Stanach "Cracked Actor", w którym widać go na dnie uzależnienia od narkotyków. Zmiana wizerunku nie jest niczym nowym, chodzi o to, żeby z tej zmiany zrobić zasadę. Jemu się to udawało.

Okładki mediów z całego świata po śmierci Bowiego/Facebook DB Official

PRoto.pl: Dlaczego akurat temu muzykowi udało się zbudować legendę?
JŚ:
Umiał się szybko uczyć. Jeszcze jako młody człowiek podjął się nauki aktorstwa, był mimem, potem w latach 70. ciężko pracował - ciągle koncertował, nagrywał w studiu - i uzależnił się od narkotyków, najpewniej próbując utrzymania tempo pracy. Wydawać by się mogło, że nie powinien mieć czasu na granie w filmach, a wystąpił w „Człowieku, który spadł na ziemię”, potem był wampirem w „Hunger”, zagrał Andy'ego Warhola w obrazie „Basquiat”. Bowie uważał wtedy, że te filmy były nieudane, kiczowate, one nie odniosły sukcesu, a dziś są kultowe ze względu na swoją dziwność - i oczywiście na niego. Kino przeplatało się z muzyką: był taki moment, kiedy muzyk miał zagrać nazistę w jakimś filmie, a na scenie występował jako Thin White Duke, blady Aryjczyk, nadczłowiek, i zdarzyło mu się zrobić nazistowskie pozdrowienie na scenie, mówić w wywiadzie o tym, że Hitler był gwiazdą rocka. To też było zagranie wizerunkowe. W latach 80., kiedy zdobył ogromna popularność, bywało tak, że w jedną trasę zabierał kilka osób i bez scenografii pokazywał "tylko muzykę", a w następną wybierał się z gigantycznym pająkiem wiszącym nad sceną, teatralnymi scenkami do każdej piosenki i tabunem tancerzy. Popadał w skrajności i dobrze się z tym czuł.

 

Plakat filmu "The Man Who Felt to Earth"/Vikimedia

PRoto.pl: Mimo prac nad ostatnią płytą i musicalem „Lazarus”, Bowiemu udało się zachować w tajemnicy informacje o swojej walce z rakiem. Tony Visconti, długoletni producent, który pracował z muzykiem nad ostatnią płytą „Blackstar” i wiedział, że był chory, powiedział, że Bowie nawet z własnej śmierci uczynił sztukę. W jaki sposób, ten zbieg okoliczności – wydanie płyty w 69. urodziny i śmierć artysty dwa dni po premierze, wpłyną na postrzeganie jego twórczości?
JŚ:
Myślę, że jest tu dużo rzeczy, których nie wiemy. W obecnym czasie inflacji śmieciowych informacji, które codziennie czerpiemy wiadrami z internetu, to zachowanie prywatności jest bardzo inspirujące. Największym majstersztykiem było to, że wiadomość o jego chorobie nie wydostała się do prasy. Wideoklipy, który Bowie zrobił do tej płyty, są bardzo artystyczne, są wręcz dziełami sztuki. Czytając informacje o tej płycie, zanim Bowie zmarł, zwróciłem uwagę na to, muzycy opowiadali, w jakiej był świetnej formie, jaki miał mocny głos. Że nawet kiedy nie musiał śpiewać, bo dogrywane były instrumenty, wchodził do studia i wykonywał swoje partie wokalne. Bardzo się cieszył wspólnym graniem. Oni na pewno nie wiedzieli, że jest chory, prawdę znało tylko kilka osób. Wydaje mi się, że najważniejsze w tej historii jest to, że muzyk, który jest śmiertelnie chory, musi się leczyć, ma obok siebie osoby tak bliskie i zaufane, że nie wypuszczą tej informacji do mediów lub po prostu innych osób, choć pokusa musi być wielka. Przygotował premierę musicalu na Off Brodwayu. Pracując z aktorami, ekipą, udało mu się zachować tajemnicę, a premiera była przecież dopiero 7 grudnia, miesiąc przed jego śmiercią - wiedział tylko reżyser. On pokazał nam, że nawet w świecie, gdzie wszystko jest na pokaz, będąc jedną z ważniejszych postaci w świecie kultury, można zachować pewne sprawy dla siebie. Dzisiejsza pop-kultura zachęca do innego zachowania: żeby o wszystkim informować media i publiczność.

Jacek Świąder (ur. 1981), dziennikarz i redaktor "Gazety Wyborczej", pisze o muzyce, książkach i filmie, mieszka w Warszawie.

Rozmawiała Joanna Jałowiec

 

komentarzy:
0
Graficzne pułapki CAPTCHA
Wprowadź znaki widoczne na obrazku.
X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin