Wywiad o... siedmiotygodniowej odskoczni w Afryce i filmie „Diamenty nie świecą wiecznie”

dodano: 
22.06.2011
komentarzy: 
0

PRoto.pl: Jest Pan reżyserem obrazu „Diamenty nie świecą wiecznie”. Na co dzień – współwłaścicielem agencji kreatywnej. Jak udaje się Panu to wszystko połączyć?

Robert Łuczak, współwłaściciel Red Branch: Z trudem. Firmę Red Branch założyliśmy wspólnie z moimi wspólnikami, a co ważniejsze – przyjaciółmi, Adamem Pływaczewskim i Rafałem Zagalskim, jesienią 2000 roku, więc już za chwilę będzie 11 lat, odkąd jesteśmy na rynku. Teraz przechodzimy rebranding. Prowadząc firmę, działamy w komunikacji marketingowej i mamy kilka nisz, w których swobodnie i z sukcesem się poruszamy. Nie mamy ani ambicji, ani nie jesteśmy w stanie konkurować z agencjami sieciowymi, takimi jak Saatchi&Saatchi, JWT czy Young&Rubicam, bo to są zawodnicy zupełnie innej wagi. My skupiamy się na obsłudze dużych klientów korporacyjnych, przy międzynarodowych brandach, ale zawsze w pewnych niszach – tam, gdzie jest miejsce dla niezależnej, elastycznej agencji, która jest nastawiona na nowe trendy w designie i technologii, na komunikację mobilną, na wykorzystanie animacji w internecie, na digital signage, czyli spoty w punktach sprzedaży.

Film wziął się stąd, że przez 10 lat pracy w Red Branch zebraliśmy bardzo dużo ciekawych doświadczeń, zbudowaliśmy także zaplecze sprzętowe, infrastrukturalne. W tak zwanym międzyczasie każdy z nas rozwijał swoje zainteresowania. Ja, z racji swoich pasji naukowych, rozwijałem ścieżkę związaną z krajami pozaeuropejskimi. Stwierdziliśmy w zeszłym roku, że dochodzimy do ważnego momentu – okrągłej rocznicy. Cały czas, co tu dużo mówić, mocno i ciężko pracujemy. To jest rynek bardzo konkurencyjny, gdzie niekiedy ciężko o chwilę oddechu. Przyszedł jednak czas, w którym mogliśmy sobie pozwolić na to, aby zrobić projekt, który jest niekomercyjny i który może mieć też „pazur” edukacyjny, a przy tej okazji zrobić coś, co będzie dla nas czymś egzotycznym, jakąś przygodą po prostu. Znamy się tyle lat – zróbmy w końcu coś innego – tak do tego podeszliśmy. Szybko okazało się, że film dokumentalny zrealizowany w Afryce spełnia wszystkie te kryteria, wszystkie wymogi. Ale nie ukrywam – było to spore wyzwanie dla naszej agencji, bo nie było nas kilka tygodni…

PRoto.pl: Dokładnie siedem tygodni. Do tego trzeba dołożyć pięć tysięcy przejechanych kilometrów – taki jest bilans Waszej podróży. Nie każdy może sobie pozwolić na taki gap year…

R.Ł: Niektórzy pozwalają sobie nawet na dłuższe przerwy. My na razie nie byliśmy w tak komfortowej sytuacji. Nasza podróż była możliwa ze względu na wytężoną pracę w ciągu ostatnich lat i potencjał, który wtedy wypracowaliśmy. Po drugie, film ma wymiar edukacyjny, dlatego wysyłamy go do wykładowców akademickich, jest też trochę pro publico-bono. Mówię „trochę”, bo jest też druga strona medalu – chcemy się tym filmem pochwalić, wykorzystać go jako wehikuł rozwoju naszej firmy.

PRoto.pl: W jaki sposób promocja Botswany może przełożyć się na promocję Red Branch? Określają Państwo film mianem „pretekstu do pokazania nowej twarzy”. Jaka jest ta nowa twarz?

R.Ł: Nowa twarz jest taka, że jesteśmy już na tyle doświadczeni, począwszy od produkcji reklamowo-telewizyjnej, przez kampanie outdoorowe, skończywszy na aplikacjach multimedialnych, że możemy też robić dobre „pełnokrwiste” filmy dokumentalne. Ten jest już drugi. W jaki sposób chcemy ten projekt wykorzystać? Chcemy pokazać przede wszystkim, że nasz zespół tworzą interesujący ludzie. Skoro tak jest – skoro mamy ludzi z niesztampowym podejściem do zadań, to oznacza to również, że potrafimy przełożyć takie podejście na naszą pracę. Chcemy dać do zrozumienia odbiorcy, że pomysły, które wychodzą z naszej agencji, są ciekawe i inne, niekonwencjonalne. Poza tym mówimy w ten sposób naszemu potencjalnemu klientowi, że potrafimy wykorzystać przekazy audiowizualne w różnych kanałach komunikacji. Ja wiem, że istnieje wiele firm, które zrobią dla nas „filmik”, ale sedno tkwi w strategicznym podejściu – jak tego typu rzeczy jak, film w internecie albo animacja na komórce czy na iPadzie, połączyć w sposób wartościowy.

Robiąc „Diamenty…”, przeżyliśmy przygodę, ale jednocześnie udowodniliśmy, że możemy taką formę zaoferować innym. Prowadząc teraz działania wokół filmu, wykorzystujemy właśnie wszystkie możliwe kanały komunikacji, w sposób strategiczny i świadomie zaplanowany. Mieliśmy premierę w ramach festiwalu, teraz film będzie obecny w internecie, chcemy doprowadzić do emisji w TV, będziemy mieli jeszcze jeden pokaz wczesną jesienią połączony z dyskusją. Film będzie miał też swój osobny żywot na Facebooku, gdzie będzie można obejrzeć dodatkowe sceny, coś, czego nie ma nigdzie indziej.  Mając projekt niekomercyjny, można z powodzeniem zrealizować pewną strategię – coś, co zazwyczaj robimy za pieniądze dla klientów. To jest połączenie pasji, zainteresowań, sposobu rozwijania własnej firmy i chęci wyjścia poza schemat.

PRoto.pl: Trudno było pozyskać sponsorów na ten projekt? Z jednej strony mieliście wsparcie własnej agencji, z drugiej jednak ze strony grant w ramach „Edukacji rozwojowej 2010”…

R.Ł: Od trzech lat działam w stowarzyszeniu Global Development Research Group i jest to organizacja pozarządowa mająca pełne prawo ubiegania się o grant przyznawany przez MSZ, który ma pewną pulę pieniędzy na takie cele przeznaczoną. Nasz projekt napisałem wspólnie z Kasią Czaplicką. Dzięki temu, że się tego podjęliśmy, że przeszliśmy całą długą biurokratyczną ścieżkę, by ten grant zdobyć – udało się. Całą resztę, około 2/3 kosztów, zdecydowaliśmy się pokryć sami, upatrując w tym wszystkie potencjalne korzyści, o których wspomniałem.

PRoto.pl: Jaki był ostateczny koszt całego przedsięwzięcia?

R.Ł: W przybliżeniu około 75 tysięcy złotych, z tym że to jest tzw. „hard cash”. Do tego trzeba dołożyć fakt, że nikt z nas nic na tym nie zarobił, a cały sprzęt, na którym pracowaliśmy – zarówno przy produkcji, jak i postprodukcji (czyli kamery, udźwiękowienie, zestawy montażowe) – pochodził z naszej firmy. Gdyby ktoś chciał wliczyć w koszta jeszcze wynajęcie sprzętu, zakładając, że ekipa zgadza się robić coś dla samej idei, to trzeba by było doliczyć do tego wszystkiego kilkadziesiąt tysięcy złotych.

PRoto.pl: Jak długo w ogóle pomysł dojrzewał? Co okazało się najważniejsze przy organizacji wyprawy?

R.Ł: Pomysł dojrzewał kilka miesięcy. Poważne przymiarki do tego, że będzie to konkretnie Botswana i taka, a nie inna tematyka z nią związana, zaczęły się koło czerwca 2010 roku. Na przełomie lipca i sierpnia opracowywaliśmy koncepcję, później - w okresie wrzesień - październik – trwały przygotowania do zdjęć, a w połowie października wyjechaliśmy na zdjęcia, które trwały do końca listopada. Co było najważniejsze? Przygotowanie logistyczne i merytoryczne. Sam z racji swoich zainteresowań miałem wielokrotnie okazję być w tzw. krajach rozwijających się. Co prawda, to był mój pierwszy raz w Afryce, ale byłem wcześniej w Ameryce Łacińskiej i to nauczyło mnie, że jadąc w inną rzeczywistość, tę nieeuropejską, trzeba być przygotowanym na rzeczy, którymi nie zaprzątamy sobie głowy w Europie. Trzeba też mieć jak najmniej rzeczy ze sobą, żeby ułatwić sobie logistykę. Jechanie z walizką ubrań jest bez sensu – połowę trzeba wyrzucić natychmiast. Trzeba być mobilnym, lekkim i gotowym na to, że – owszem, to świetnie brzmi: siedem tygodni w Afryce – ale tak naprawdę to ciężka robota. Przeciwko nam są: upał, brak wody, duże odległości bez szansy na spotkanie innego człowieka. Warto pamiętać o tym, by nie złapała nas noc po drodze, bo marne szanse, że znajdziemy wtedy jakieś odpowiednie miejsca noclegowe, a także o to, by nam po prostu nie zabrakło benzyny, bo najbliższa stacja jest 200-300 km dalej. Po drodze, oprócz słonia, można spotkać jeszcze kilka lwów, nie można pójść na piechotę. Ważne jest też merytoryczne przygotowanie – plan, co się chce nakręcić. Chociaż tak naprawdę do dokumentu nigdy nie powstanie gotowy scenariusz.

PRoto.pl: Czy bohaterowie filmu byli Wam już wcześniej znani?

R.Ł: Wspomniana przeze mnie Kasia Czaplicka była wcześniej w Botswanie, więc miała tam już ścieżki troszkę przetarte. Sami wiedzieliśmy, że to, od czego chcemy zacząć, to pokazanie przedszkola prowadzonego przez polskiego księdza na misji – Sławka Więcka. Przedszkole znajdowało się na północnym zachodzie Botswany, w miejscowości Ghanzi, skąd wszędzie jest daleko.... Do najbliższego miasteczka mamy przykładowo około 300 km. To był nasz punkt wyjściowy.

Drugą sprawą, nagraną jeszcze w Polsce, był instytut naukowy w pobliskiej jak na tamte warunki miejscowości – chcieliśmy tam pojechać i sprawdzić jak te problemy, które chcemy poruszyć w filmie, wyglądają z ich punktu widzenia. Zatem mieliśmy dwa pewniki. Cała reszta wyszła nam w praniu. Dotarliśmy np. do ks. Marka Marciniaka, co wcześniej wcale nie było pewne, bo mieszkał w zupełnie innej części kraju. Nasze przygotowanie i tak okazało się niedostatecznie dobre – dziś z perspektywy czasu mogę stwierdzić, że powinniśmy byli mieć więcej zaplanowanych z góry punktów zaczepienia. Mieliśmy jednak szczęście – spotkaliśmy mnóstwo ciekawych ludzi po drodze – m.in. Bonty Botumile, którą spotkaliśmy zupełnie przypadkowo. Wyszło tak, że ustawiła nam właściwie cały materiał, stała się tak jakby narratorem w naszym dokumencie, podsumowuje jego poszczególne części. Dwa tygodnie temu gościliśmy ją w Warszawie, była pierwszy raz w Polsce. Myślę, że mogę teraz powiedzieć, że mamy dobrą znajomą w Botswanie. To jest piękne w robieniu dokumentu – nigdy do końca nie wiadomo, co się wydarzy.

PRoto.pl: Co poszło w takim razie nie tak? Nie udało się Wam zrealizować czegoś, co początkowo było w planie?

R.Ł: Jedna rzecz, która nas pokonała od strony logistycznej, to Kalahari. Mieliśmy samochody terenowe, pożyczone tam na miejscu, ale nie dały rady – zakopały się. Chcieliśmy pokazać botswańskie pustkowie i udało się to tylko w pewnym stopniu. Nie mieliśmy ani czasu, ani zasobów, by się przeorganizować, wziąć inny samochód – ogólnie porażka. Od strony merytorycznej bardzo zależało nam, by pokazać specyficzne miejsca, jakimi są półsierocińce. Przedstawiciele lokalnych społeczności, aktywiści, opiekują się dziećmi, których rodzice zmarli na AIDS. Temat ciężki i wiedzieliśmy, że rozmowa będzie trudna, ale byłby to silny ładunek emocjonalny, który dodałby naszej pracy wartości. Niestety, nie zostaliśmy wpuszczeni, odmówiono nam robienia zdjęć. Zdając sobie sprawę z delikatności tematu, nie chcieliśmy być osobami żerującymi na nieszczęściu, nie forsowaliśmy tego, nie wpychaliśmy się na siłę. Przy fabule, np. reklamowej, jest inaczej – płacisz i możesz czegoś od kogoś żądać. W dokumencie możemy jedynie liczyć na to, że ktoś się przed nami otworzy.

PRoto.pl: Wątek AIDS pojawia się mimo to w filmie…

R.Ł: Tak, to była mrożąca krew w żyłach chwila, kiedy trafiliśmy przypadkowo na próbę przedstawienia kończącego rok szkolny i dzieci, gestem ręki odcinającej głowę, mówiły, że AIDS to choroba, która zabija. Chcieliśmy ten motyw pokazać jeszcze z innej strony, ale to również się nie powiodło. W innych momentach mieliśmy więcej szczęścia – tak było np. z naszym wioślarzem na rzece Okavango. Zależało nam na tym, by znaleźć tubylca, który ma kontakt z turystami, kogoś, kto autentycznie nam coś na ten temat opowie, bez wcześniejszego przygotowania. Skończyło się na półtoragodzinnej rozmowie.

PRoto.pl: Pańskie wykształcenie to geografia fizyczna, społeczno-ekonomiczna plus socjologia. Zawodowo związany jest Pan z agencją i stowarzyszeniem. To musiała być niezła frajda – móc połączyć pracę ze swoją pasją?

R.Ł: To było zwieńczenie wielu lat pracy. Jestem z tego bardzo zadowolony i dumny. Ale też wdzięczny – swoim wspólnikom i Kasi, oraz innym osobom, które włączyły się w prace na różnych jej etapach. Jak już powiedziałem, projekt ten jest swoistym wehikułem dla naszej agencji, dla mnie jednak osobiście to była gigantyczna frajda – mogłem połączyć to, co robię po godzinach z tym, co robię zawodowo. Mam ogromną nadzieję, że to był pierwszy z kilku takich projektów. Mamy już inne pomysły…

PRoto.pl: Gdzie wyruszycie następnym razem?

R.Ł: Kuba, bo jest to arcyciekawy region. Ameryka Łacińska, dokładnie mówiąc – kraje andyjskie, gdzie jest najwyżej położona linia kolejowa na świecie, którą zbudował polski inżynier w Peru. Zatem mamy „life motive” polski. Na pewno w grę wchodzi też powrót do Afryki, ale tym razem pod kątem obecności Chińczyków. Temat całej infrastruktury, którą budują w Afryce Chińczycy, w kontekście budowania u nas autostrady A2, jest bardzo ciekawy. W Botswanie 90 proc. dróg jest wybudowana przez chińskie firmy.

PRoto.pl: Tytułowe diamenty nie pojawiają się w filmie ani razu, ale wyczuwa się ich piętno. Jakie problemy mieszkańców tego kraju najbardziej rzucały się w oczy?

R.Ł: Diamenty nie pojawiają się tam ani na chwilę, bo to jest niemożliwe w Botswanie, wręcz niewykonalne. Trzeba mieć zgodę od samego prezydenta, by móc nakręcić kopalnię diamentów czy jakąkolwiek część przemysłu związaną z diamentami. Tytuł wziął się stąd, że Botswańczycy zdają sobie sprawę z tego, że jak na warunki afrykańskie, to oni mają naprawdę bardzo dobrą jakość życia. Wiedzą też, że to się nie wzięło znikąd, że jest to efektem pewnego konsensusu społeczno-politycznego, ale przede wszystkim efektem gospodarki opartej o diamenty. Mimo to, większość żąda coraz więcej i darmowe szkolnictwo czy służbę zdrowia uznaje za coś zupełnie normalnego, skoro są diamenty. Idąc jednak krok dalej – ci, którzy mają jakieś pojęcie na poziomie makro – są jednak świadomi, że taka sytuacja nie będzie trwała wiecznie, że diamenty są wtedy dobre, kiedy można je sprzedać, a jak jest recesja, to się kurczy rynek zbytu na diamenty, zmniejszają się przychody państwa i trochę cały kraj dostaje „czkawki”.

Zauważmy, co się dzieje w tym roku w Botswanie – protesty, strajki całego sektora rządowego, ludzie chcą podwyżek, a rząd mówi: mamy deficyt budżetowy. Po trzęsieniu ziemi w Japonii, która jest jednym z głównych odbiorców diamentów botswańskich, kamienie przestały być na szczycie listy priorytetów. To od razu ma swoje przełożenie na Botswanę. Tam jest to poczucie, że diamenty dużo dały, ale trzeba mieć coś innego, nie można na tym poprzestać. To jest niesamowite, bo spójrzmy na nas – przez lata myśleliśmy ze mamy węgiel – nasze czarne złoto - i będziemy niezależni. Tymczasem jest inaczej.

PRoto.pl: Wracając do Pana agencji - stawiacie teraz na CSR, który jest modny i coraz bardziej pożądany. W jakim kierunku zamierzacie rozwijać tę dziedzinę u siebie?

R.Ł: Nie możemy porywać się na coś, na co nas ani nie stać, ani na czym się nie znamy. To, co umiemy – to szeroko pojęta komunikacja audiowizualna, więc chcemy nasze umiejętności i całe zaplecze wykorzystać do tego typu projektów – ze świata i z Polski. Mamy np. projekt poświęcony świetlicom środowiskowym „Promyk dnia”, realizowany głównie na ścianie wschodniej. Jest wiele rzeczy, które nigdy nie uzyskają wymiaru komercyjnego, a jesteśmy przekonani, że warto o tym mówić. Nasz CSR, nasza kontrybucja do czegoś, co jest niekomercyjne, ma właśnie taką formę. CSR przynosi też firmom korzyści wizerunkowe – dla nas też to jest ważne, by każde takie działanie pokazywało nasz warsztat. W zeszłym roku zrobiliśmy film o legendarnej grupie punkowej Dezerter, byliśmy z nimi na festiwalu w Jarocinie, zrobiliśmy film, teledysk – też bez żadnego finansowania z zewnątrz. Dzięki temu pokazaliśmy, że praca z filmem muzycznym to dla nas nie problem.

PRoto.pl: Na stronie Państwa firmy widnieje informacja, że Botswańskie Zebry w rankingu FIFA są o dwie lokaty wyżej niż nasza reprezentacja. Polskiej piłce już nawet PR nie pomoże?

R.Ł: Piłka nożna kompletnie mnie nie interesuje. W ogóle nie rozumiem tej fascynacji, choć przyjmuję ją z pokorą. Pyta mnie Pani o reprezentację – nie wiem kogo, ale mnie ona nie reprezentuje w żadnym stopniu. I myślę, że nic im nie pomoże. Uważam, że to jest jakaś banda patałachów, którzy dostają za dużo pieniędzy. Jeżeli to jest faktycznie ich praca, to w moim odczuciu każdą pracę należy wykonywać sumiennie, dobrze, najlepiej, jak się potrafi. A oni są bardziej celebrytami, gwiazdami, do tego wysoko opłacanymi, niż piłkarzami. Wydaje mi się, że musi wymienić się cale pokolenie związane z PZPN-em, z tzw. „działaczami” i kto wie, może dzięki edukacji na poziomie lokalnym, orlikom, których nie jestem specjalnym entuzjastą, za kilkanaście lat Botswańskie Zebry nie będą przed nami. Warto tu podkreślić jedną rzecz – Botswana ma niecałe dwa miliony mieszkańców, wiec ich drużyna to tak jakby reprezentacja niecałej Warszawy.

 

Rozmawiała: Edyta Skubisz

 

komentarzy:
0
Graficzne pułapki CAPTCHA
Wprowadź znaki widoczne na obrazku.
X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin