Wywiad z... dr. Jackiem Wasilewskim z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, scenarzystą filmów dokumentalnych i kampanii społecznych

dodano: 
29.05.2013
komentarzy: 
0

PRoto.pl: Na jednej z konferencji poświęconych językowi stwierdził Pan, że media są coraz bardziej przyjazne odbiorcy, nie stosują już retoryki „w stylu mandaryńskim”, czyli „ja wiem lepiej”, ale proponują: „Chodź, porozmawiamy”. Jak język kształtuje debatę publiczną?

dr Jacek Wasilewski z Wydziału Dziennikarstwa i Nauk Politycznych UW, scenarzysta filmów dokumentalnych, kampanii społecznych: Ważne są tu trzy rzeczy. Poziom pierwszy to percepcja. Jeśli tekst jest za trudny dla odbiorcy, jeśli musi on przezeń brnąć jak przez syberyjskie śniegi, wówczas nie jest to dla niego coś, w co można by się bez szkody dla samooceny i straty czasu zaangażować. Druga kwestia to identyfikacja. Chodzi o to, że czasem trudno poddać się tekstowi, w którym autor bez uprawnienia patrzy na nas z góry, instruuje nas bez ukazania, jak owa instrukcja ma się do naszego życiowego doświadczenia. No i trzecia rzecz - perspektywa zawarta w języku. W prasie branżowej często jest ona zorientowana na proces marketingowy, a nie na człowieka. Taka perspektywa wyraża się w słownych zestawieniach. Najprostszym przykładem jest „ulga podatkowa” – jeśli używam takiego wyrażenia, wówczas –  nawet jeśli jestem przeciw ulgom – potwierdzam, ze podatki to ciężar. Ponieważ często używamy języka bezrefleksyjnie, to kształty debaty pozostają poza naszą kontrolą.

PRoto.pl: Jak ocenia Pan poziom debaty w Polsce?

J.W.: Jest ona taka, podobnie jak w innych krajach o niskim czytelnictwie, najczęściej zorientowana na emocje, bo one angażują w debatę. Ale nie powiedziałbym, ze debata w Polsce odstaje od innych krajów europejskich. Jest część elitarna i część specjalistów, którzy w swoim hermetycznym świecie prowadzą racjonalną rozmowę, i część „medialna”, w której chodzi przede wszystkim o przyciągniecie widza choć na chwilę, więc debata toczy się bez zrozumienia, o co debatujemy. Często dotyczy tego, że ktoś jest zły lub bardzo zły i powinien odejść, bez wchodzenia w jego kompetencje i realny wpływ na przewinienie. Jesteśmy krajem, w którym w debacie problemy się personalizuje, więc kiedy coś się nie udaje, wówczas trzeba znaleźć szybko kozła ofiarnego, a wadliwy system pozostaje.

PRoto.pl: Nie bez znaczenia jest również język. Lepiej, gdy jest prosty?

J.W.: Lepiej, gdy jest zrozumiały. Nie powinien być zbyt prosty, bo wtedy treści wydają się naiwne, niczym u babci cmokającej na dziecko. Ale też trudny język eliminuje z debaty. Na pewno język urzędowy, np. taki na instrukcjach wypełniania dokumentów, jest zbyt trudny, co widać po pomyłkach w PIT-ach. Myślę, że zalecanym językiem w komunikacji publicznej powinien być poziom  wczesnego liceum, co odpowiada debatom o sprawach społecznych w programach Tomasza Lisa. Tzw. drugie orędzie Donalda Tuska miało stopień skomplikowania na poziomie studiów wyższych, więc naród musiał sączyć sens przez specjalistów, którzy rozumieją często to, co chcą.

Trudny język jest dobry dla autoprezentacji akademickiej, dla grona specjalistów, słowem – gdy chcemy być superprecyzyjni lub gdy chcemy być erudycyjni i imponować. We wszystkich innych przypadkach, nie chodzi o to, by on mógł zrozumieć, ale by nie mógł nie zrozumieć. Często wystarczy podzielić zdania, wytłumaczyć terminy, zrobić lepszą konstrukcję. Są na to odpowiednie procedury. Wiele urzędów w Europie wprowadza plain language, czyli zrozumiały język. U nas zajęło się tym m.in. Ministerstwo Rozwoju Regionalnego, bo nad instrukcją do pobierania dotacji dla wsi musiała się głowić cała wieś.

PRoto.pl: Co z tabloidyzacją i narracją wyjętą niczym z latynoamerykańskich telenoweli?

J.W.: Tabloidyzacja ma dwa wymiary: pierwszy to sprowadzanie spraw do aspektu osobowego, czyli podglądactwo i przekraczanie prywatności, drugi to emocjonalizacja, tworzenie czarno-białego świata i kreacja wyolbrzymionego wroga publicznego. Ponieważ mamy mało czasu i chęci angażowana się, a treści są niezrozumiałe, komunikatorzy zaczynają iść na łatwiznę i karmią ludzi łatwymi do zrozumienia schematami. Łatwiej jest mówić o groźbie rozwodu PO i PSL, niż o różnicach w koalicji. Myślę jednak, że jeśli zostanie spełniony warunek, kiedy mówienie o sprawach publicznych będzie dotykać naszego doświadczenia, wówczas  nie będą potrzebne narracje „zastępcze”, rozmaite nakładki sensu by zrozumieć, o co panowie i panie się kłócą. Mam nadzieję, że pomoże w tym świat urządzeń mobilnych i hybrydowa TV, np. łatwo dostępne infografiki, które pozwolą szybko sprawdzić, czy ktoś ściemnia.

PRoto.pl: A’propos podglądactwa – pozycję gapiów przyjmujemy chyba coraz częściej…

J.W.: Zawsze byliśmy gapiami. Kiedy piorun uderzył w drzewo, gapie stali i zastanawiali się, dlaczego bóg pioruna się zdenerwował. Bycie gapiem pozwalało zapoznawać się z ważkimi i rzadkimi wydarzeniami. Ale w systemie demokratycznym bycie gapiem jest zaprzeczeniem własnego obywatelstwa. Jest to chyba problem identyfikacji – jeśli w pożarze są moi sąsiedzi czy dzieci, pomagam gasić. Jeśli nie czuję więzi – stoję i się napawam. W debacie publicznej to pokłosie mówienia z góry przez instytucje, które przez to wydawały się obce.

PRoto.pl: Narzędziami, które pozwalają w ten czy inny sposób kierować naszymi umysłami są Pana zdaniem historie takie jak Smoleńsk. Jak taki mechanizm działa?

J.W.: Akurat w przypadku Smoleńska mamy do czynienia z jeszcze innym zjawiskiem – z pragnieniem sensu i celowości ludzkiego życia. Z trudnością godzimy się na przypadek. Mało emocjonujące jest stwierdzenie, ze powstaliśmy przez przypadek. Życie wydaje się wtedy niewiele warte. Kiedy ktoś ginie, również szukamy sensu. Przypadek, błąd, pomniejszają nam znaczenie i sens śmierci. Dlatego staramy się wtłoczyć tę historię w jakiś schemat, który byłby szlachetniejszy. W polskim micie romantycznym jest to walka. Zginąć w walce jest chwalebne. Wszystko, co się dzieje dalej to walka o poczucie sensu i tożsamości – czy mając tożsamość Polaka możemy zgodzić się na polską hańbę? Byłoby to przykre. Narracja o walce, o złożonej ofierze wiele załatwia. Przyjmując pewne narracje staramy się przede wszystkim zachować samoocenę indywidualną i zbiorową. Może jest w tym trochę manipulacji, ale chyba więcej rozpaczy i obrony przez poczuciem chaosu i przypadkowości świata.

PRoto.pl: W jaki sposób próbują naszymi umysłami zawładnąć twórcy filmowi, np. ci od kampanii społecznych?

J.W.: Podstawą jest identyfikacja. Jeśli znajdziemy bohatera, z którym się utożsamiamy – z powodu wartości, narodowej przynależności, wyglądu, celów życiowych, momentu życiowego czy choćby środowiska i gestu, wówczas zaczynamy my kibicować, przejmujemy się jego losem i afirmujemy jego wybory.  Tworzy się więź. Jeśli jest więź między bohaterem a widzem, jeśli choć trochę go podziwiamy, wówczas  podążamy za jego wyborami, przyjmujemy jego perspektywę. Bohater jest naszym lustrem, które o sekundę nas wyprzedza, a my po chwili robimy to, co on. Wtedy to działa.

PRoto.pl: A politycy? Komunikacja/PR/narracja w czyim wydaniu jest Pana zdaniem najbardziej skuteczna i dlaczego? Jakie błędy popełniło ostatnio PO, które teraz traci sondażach?

J.W.: Bohater musi być spójny ze swoim działaniem – musimy rozumieć jego motywacje. Jeśli bohater ustawia sobie cele, mówi, że chce je zrobić, a potem jakoś ciągle ma wymówki, wtedy zaczynamy dochodzić do wniosku, że dysonans jest zbyt duży, że ktoś tu kręci. Przestajemy wierzyć, przestajemy wybaczać. Jeśli bohater staje się obcy, zachodzi asymetria aktora i obserwatora. To oznacza, że jeśli utożsamiamy się z bohaterem, tłumaczymy jego potknięcia okolicznościami zewnętrznymi (puścił bramkę, bo słońce go oślepiło), przy braku identyfikacji i wiarygodności, zaczynamy tłumaczyć potknięcia cechami wewnętrznymi (puścił bramkę, bo jest patałachem).

Słowem –  PO oddało pole PiS, by to PiS opowiadał historię jej motywacji. Przestało być narratorem.

PRoto.pl: W swojej książce „Opowieści o Polsce…” przekonuje Pan, że dziennikarstwo, polityka, historia i bajka mają ze sobą wiele wspólnego…

J.W.: Tak, ponieważ do opowiadania wykorzystują podobne schematy. W dziennikarstwie nie stosuje się metody naukowej, więc nie można się dziwić, gdy widzi się rocznicową historię Solidarności opowiedzianą w schemacie mitu bohaterskiego, typowego dla baśni i eposów. Im bardziej oddalamy się od danego momentu, tym bardziej blakną niewygodne fakty, a te pasujące do narracji osadzają się  w prawidłowej kolejności. Polityka również opiera się na schematach bajkowych, w którym trzeba odpowiednio rozdać role bestii, ofiary i wybawiciela, w co zresztą od paru lat bawi się np. PO i PIS, tworząc swoje storyline'y o Polsce.

W zależności od tego, jak zdefiniujemy bohatera, sam schemat narracyjny dalej sam „dopisuje” mu odpowiednie motywacje. Czyli jest to trochę zabawa z odbiorcą w domino. No a w historii – jeśli jest dobra kanwa – można wykorzystywać ten sam szkielet, zmieniając tylko wroga na aktualnego. Dotyczy to np. historii szram na policzku Matki Boskiej Częstochowskiej. Najpierw mówiono, że zrobili je Tatarzy, potem czescy innowiercy, potem że Szwedzi (co dziwne, bo przecież nie zdobyli klasztoru, zresztą obraz przebywał wówczas na Śląsku), potem że Rosjanie. W historii, polityce i dziennikarstwie nie mamy możliwości nie opowiadać, a opowieść musi mieć jakąś konstrukcję.

PRoto.pl: Podobno to, w jaki sposób mówimy o swoim otoczeniu, w dużej mierze zaczerpnięte jest z naszej znajomości literatury. Nie przerażają Pana dane Biblioteki Narodowej na temat czytających Polaków?

J.W.: Trochę jest przykro, patrząc np. na wyniki Francuzów czy Niemców, ale po pierwsze – wystarczy się wyindywidualizować i poczuć się  członkiem innej grupy niż narodowa, żeby przykrość zniknęła. Po drugie – jest to dobre wyzwanie, żeby zmieniać postawy Polaków, a może raczej polskich rodziców, bo od rodziców głównie to zależy.

PRoto.pl: Aktualnie opracowuje Pan metody zmiany wizerunku sądów powszechnych. Co wydaje się Panu kluczowe w tym względzie? Co jest najtrudniejsze?

J.W.: Dwie rzeczy – zrozumienie mechanizmu, w jaki przebiega praca sądu jako instytucji i samo wydawanie wyroku, co można wprowadzić przez szkoły lub przez telewizję. Po drugie – lepszą komunikację sądów, aby sąd nie był „opresywną władzą”, ale społeczną instytucją do rozwiązywania sporów. O sądzie dowiadujemy się z programów interwencyjnych, w których sąd i prokuratura są przedstawiani jako bestie, obywatel jako ofiara a media- oczywiście jako wybawiciel. Tylko wtedy, gdy wiedza zacznie iść innymi kanałami, będziemy mogli  zmienić perspektywę sądu i się z nim bardziej utożsamiać. Zamienić Oni na My. Do tego potrzebna jest opowieść, w którym sąd to My.  To udało się policji, uda się też sądom. Ale na pewno nie wtedy, gdy będziemy likwidować małe sądy, bo wtedy tworzymy dalekie instytucje.

Rozmawiała: Edyta Skubisz

komentarzy:
0
Graficzne pułapki CAPTCHA
Wprowadź znaki widoczne na obrazku.
X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin