Wywiad z... specjalistą ds. marketingu politycznego i wyborczego Wiesławem Gałązką na temat ostatniej kampanii samorządowej.

dodano: 
16.12.2010
komentarzy: 
0

Redakcja PRoto.pl: Wybory samorządowe za nami. Karty rozdane. Jak ocenia Pan kondycję polskiego marketingu politycznego?

Wiesław Gałązka: Na podstawie przypadków, z którymi miałem do czynienia, a było ich wiele, mogę stwierdzić, że nie ma polskiego marketingu politycznego na szczeblu samorządowym. Za marketing polityczny rozumiem długofalowe kreowanie wizerunku pomiędzy wyborami zakończone kampanią, czyli marketingiem wyborczym. Ostatnio tylko raz spotkałem się z kandydatem, który rzeczywiście przez całą kadencję konsekwentnie dbał o kontakt z wyborcami. Przełożyło się to oczywiście na jego wysokie notowania.

Red.: W środowisku marketingowym ciągle pokutuje przekonanie, że to wydarzenia telewizyjne kreują rzeczywistość polityczną. Nie jest tymczasem tak, że wysokie lokalne poparcie jest uzależnione od jakości miejscowych kandydatów?

WG: Nie zawsze media mogą zdecydowanie wpłynąć na wyniki wyborów. Przecież większość kandydatów była w lepszy lub gorszy sposób znana lokalnej opinii publicznej. O ile kandydaci na prezydentów dużych miast są powszechnie znani m. in. dzięki mediom, to rola samorządowca w małej społeczności polega na tym, by funkcjonował on w jej życiu w bardzo namacalny sposób i mam tu na myśli aktywność zupełnie podstawową – obecność na ważnych spotkaniach lokalnych, rozmowy z wyborcami podczas spacerów, nawet chodzenie na śluby i pogrzeby, etc. W wyborach samorządowych istotną rolę spełnia również marketing szeptany – to, jakie informacje krążą w opinii publicznej na temat danego kandydata, jaki jest jego stan majątkowy, czy jego działania są przejrzyste. Rzadko więc udaje się pokonać lokalnie znanych polityków przez tzw. „spadochroniarzy”, czyli z nagła wystawianych kontrkandydatów. Na przykład we Wrocławiu liderzy czołowych formacji politycznych, przez dwie kadencje nie potrafili wykreować realnego konkurenta dla Rafała Dutkiewicza, który startował w wyborach jako kandydat bezpartyjny. Nie musiał się więc obawiać kontrkandydatów wystawionych w ostatniej chwili i wygrał w pierwszej turze.

Red.: No właśnie. Bezpartyjni prezydenci, np. Gdyni Wojciech Szczurek czy Wrocławia Rafał Dutkiewicz, wygrali w przedbiegach wybory w swoich miastach, pokonując m.in. kandydatów PO i PiS. Niezależni kandydaci wygrali też w Krakowie, Poznaniu, Szczecinie i Gliwicach. Z ich sukcesu można wyciągnąć wniosek, że duże miasta powiedziały partiom „nie”. Czy rzeczywiście tak jest? Czy można uprawiać apolityczną politykę?

WG: Trzeba spojrzeć na problem w dwójnasób. Po pierwsze, notowania polityków centralnych idą na łeb na szyję. Mimo to ludzie na nich głosują, bo nie ma innych kandydatów, poza tym mamy do czynienia z bardzo niską świadomością polityczną Polaków, a politycy nie robią nic, by tę świadomość wzmocnić, zresztą – ze zrozumiałych względów. Polskę zalały hasła typu: "Nie chcemy utożsamiać się z polityką", "Wybierzmy menedżerów - nie polityków", „Nie róbmy polityki, budujmy mosty, drogi, szkoły…” Takie hasła mają robić wrażenie, że lokalni kandydaci nie mają nic wspólnego ze źle kojarzoną polityką na szczeblu centralnym. Jest to jednak obrażanie inteligencji wyborców, nawet tych z niższym IQ. Moje zdanie jest takie: jeśli Tusk nie chce robić polityki, to każda para rąk na budowie się przyda… A w mniejszych miejscowościach ludzie zawsze dogadują się z sobą i nie ma znaczenia to, z jaką frakcją są związani, czy są z PO, PiS, czy SLD. Poparcie partyjne ma tylko wymiar finansowy. Szefowie partii na wyższych szczeblach mogą wtedy wykazać się wynikami w stylu: tu i tu mamy „naszych” ludzi na takich czy innych stanowiskach. To pozwala na kandydowanie bez maski partyjnej i skupienie się na problematyce lokalnej. Działania, które mają znaczenie dla lokalnej społeczności dają przewagę konkurencyjną i źle widziane są reklamy, na których widzimy np. kandydata na prezydenta  czy burmistrza z ręką stojącego za nim prezesa Kaczyńskiego na swoim ramieniu. Bo wtedy wiadomo, kto będzie podejmował decyzje.

Red.: W ostatnich wyborach samorządowych pojawiło się coś nowego – Znajomi Piotra Bobera, kandydata do sejmiku województwa dolnośląskiego z listy prezydenta Wrocławia Rafała Dutkiewicza, zagrali jego nazwiskiem i stworzyli kontrowersyjny spot, w którym występuje bóbr. Marta Ratuszyńska, kandydatka na radną sejmiku mazowieckiego z ramienia SLD, zaśpiewała piosenkę „Razem”. Radny Bemowa i tegoroczny kandydat na to stanowisko z ramienia PO Jarosław Oborski, który wystąpił w swoim wideo w rycerskim stroju, tak się spodobał mediom, że wspomniano o nim w głównym wydaniu „Faktów”, „Panoramy”. Czy to nowy trend, czy tylko przejściowe sposoby na wzrost zainteresowania?

WG: Jeżeli chodzi o kampanię Piotra Bobera, miałem okazję poznać dwóch uczniów XII Liceum we Wrocławiu, którzy przygotowali ten spot. Jestem pełen uznania zarówno dla zaangażowania nauczycieli, jak i dla obywatelskiej postawy młodzieży. Uważam, że był to sympatyczny żart. Rycerz natomiast nie był postacią budującą, raczej radny nie powinien się wygłupiać. Poczucie humoru nie jest jednoznaczne z pajacowaniem… Ratuszyńska ma za to dużo wdzięku, w każdym razie takie zachowania to element zabawy wyborczej. Niestety, coraz częściej postrzegamy wybory jako festyn i w tym sensie należy to krytykować. Dostrzegam natomiast duże zainteresowanie Internetem. Kandydaci, którzy nie mają szans za dostanie się na pierwsze strony gazet czy do TV, często poprzez właśnie Internet są obecni potem w mediach.

Red.: Według ostatecznych i oficjalnych wyników do urn w II turze wyborów samorządowych poszło 35,31 proc. wyborców. Skąd mniejsze zainteresowanie wyborców II turą wyborów i jak można tę sytuację zmienić od strony PR?

WG: Taka sytuacja to naturalna kolej rzeczy. W I turze radni mobilizują cały elektorat – swoje rodziny, znajomych, przyjaciół – bo każdy głos się liczy.  Problem w tym, że radni, gdy już zostaną wybrani zazwyczaj nie wspierają w II turze swoich kandydatów na prezydentów, którzy przecież byli dla nich wyborczymi „lokomotywami”. Już nie muszą martwić się o swoją dietę, więc nie chce im się rozmawiać z wyborcami… Poza tym ludzie są w dużej mierze zdegustowani brudną walką w II turze. Bezsprzecznie nastąpiła brutalizacja wyborów i ten zły przykład idzie z góry. Dopóki będziemy mieli do czynienia z prywatnym interesem, „partiotyzmem” czyli umiłowaniem własnej partii, dopóty taki obraz będzie miał swój oddźwięk w wyborach samorządowych. Niestety takiej sytuacji sprzyjają media, które nakręcają i tym samym promują zachowania niemoralne, złe, co przekłada się na ich atrakcyjność dla widzów. Dziennikarze zapominają o wychowawczej misji mediów. Nie prezentują pozytywnych przykładów, pracowitych polityków i samorządowców, bo wydaje im się, że to nudne. Tym samym ponoszą współwinę za niski poziom świadomości obywatelskiej. Więc, jako wyborcy, mamy tak dobrze, że dobrze nam tak.

Rozmawiała Edyta Kowal

komentarzy:
0
Graficzne pułapki CAPTCHA
Wprowadź znaki widoczne na obrazku.
X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin