Wojciech Andrusiewicz: „Chyba tylko podczas wojny komunikacja jest podobna”

dodano: 
14.12.2020
komentarzy: 
0

PRoto.pl: Nasi Czytelnicy regularnie wracają do materiału „Dzień z życia”, w którym opowiedział Pan o swojej pracy, kiedy jeszcze był Pan rzecznikiem prasowym ZUS-u. A jak wygląda dzień z życia rzecznika Ministerstwa Zdrowia w czasie pandemii?

Wojciech Andrusiewicz, rzecznik prasowy Ministerstwa Zdrowia: Dużo bardziej intensywnie. Nieporównywalnie, można by rzec. Chociaż kiedy byłem rzecznikiem ZUS-u, wydawało mi się, że intensywniej się nie da żyć w pracy. Jednak życie pokazuje, że jest to możliwe, że może być jeszcze więcej pracy, dlatego już raczej przywykłem do tego, by nigdy nie mówić „nigdy”.

PRoto.pl: Jak wygląda obecnie Pana praca w Ministerstwie Zdrowia?

W.A.: Kiedy przychodziłem do Ministerstwa w grudniu zeszłego roku, nie było jeszcze epidemii. Wtedy moim zadaniem i celem, jaki postawiło przede mną szefostwo i jaki ja sobie sam stawiałem, było pewne uporządkowanie komunikacji, nadanie jej strategicznych kierunków.

Jednak zdarzył się luty, a właściwie marzec – bo 4 marca 2020 roku zanotowaliśmy pierwszy przypadek koronawirusa w Polsce. Już w lutym jednak zaczęliśmy się intensywnie przygotowywać do tego, co się może wydarzyć. Pandemia – jako zjawisko ogólnoświatowe, i epidemia – jeśli już mówimy tylko o Polsce, dosyć znacząco przewartościowały to, co dzieje w Ministerstwie, jak również komunikację.

Z tej opracowanej wówczas strategii trzeba było zrezygnować na rzecz pilnej i dość intensywnej komunikacji w zakresie epidemii. Przychodząc tutaj, na pewno trudno było przewidzieć, że przyjdzie się mierzyć z czymś, z czym mierzyła się ostatnio Polska przed ponad stu laty, kiedy wybuchła epidemia hiszpanki w Europie.

Epidemia COVID-19 całkowicie zmieniła kierunki naszych działań. Tak naprawdę inne cele komunikacyjne zeszły na plan dalszy, a priorytetem była bieżąca komunikacja w zakresie rozwijającej się epidemii. Zmiana była dosyć duża i trzeba było się do niej szybko przygotować. Pamiętajmy, że 4 marca tak naprawdę wszystko już nabierało tempa. Znaleźliśmy się w nowej rzeczywistości, w której właściwie, gdybyśmy poobserwowali od tego czasu media, przestały być ważne jakiekolwiek inne kierunki komunikacyjne. Nie mówię ściśle o ochronie zdrowia, bo to logiczne, że w tym zakresie komunikacja przeszła na tory czysto epidemiczne, ale nawet czytając gazety od tego rzeczonego marca, zauważymy, że epidemia stała się głównym torem komunikacyjnym dla wszystkich.

W związku z tym, że w Polsce komunikacja totalnie odwróciła się i skupiła się tylko na epidemii, ja musiałem tak przewartościować naszą komunikację, żeby wpisać ją w ten główny trend. Staliśmy się w Ministerstwie Zdrowia poniekąd osią komunikacji dla całego kraju. Chyba tylko podczas wojny komunikacja jest podobna i skupiona na jednym kierunku.

PRoto.pl: To zrozumiałe, że byli Państwo w centrum uwagi mediów. Zastanawiam się, ile na przykład telefonów dziennie Pan odbiera od dziennikarzy? Czy komunikacja z mediami była bardziej intensywna w marcu, czy teraz – gdy mamy znacznie więcej zachorowań, ale też więcej wiemy?

W.A.: Na pewno teraz więcej wiemy. Jesteśmy już na innym etapie komunikacyjnym niż w marcu, bo poznaliśmy to, co nam grozi, wiemy mniej więcej, jak to przebiega. Wszyscy przyzwyczailiśmy się do tej komunikacji i do tematów, które pojawiają się na co dzień.

Dodatkowo zauważmy, że dziennikarze już poznali tę sytuację pod kątem możliwości jej opisania. Na początku wszyscy musieliśmy się mierzyć z tym, że każdy z nas się uczył. Najpierw my poniekąd uczyliśmy się tego w Ministerstwie – od strony komunikacyjnej, a później ta nauka przechodziła na sferę medialną.

Czasami wieczorem robię sobie podsumowanie komunikacji telefonicznej i elektronicznej. Obecnie mam w granicach stu połączeń telefonicznych dziennie, około osiemdziesięciu wiadomości tekstowych, mniej więcej drugie tyle wiadomości na WhatsAppie, i do tego dochodzi kilkadziesiąt mejli. I nie mówię, że każdy telefon odbiorę, bo tego nie jestem w stanie zrobić.

Na wiosnę myślę, że mógłbym to spokojnie przemnożyć przez dwa, a nawet dwa z kawałkiem. W marcu czy kwietniu były sytuacje, w których mój telefon nie przestawał dzwonić. Dzwonił tak naprawdę non stop. Wtedy pierwszy raz telefon rozładowywał mi się w granicach 10:30-11:00. I rozładowywał się jeszcze około dwóch razy dziennie, a nie jest to stary model telefonu. To pokazuje, jak intensywna jest ta komunikacja. Dziś jest z tym lepiej, choć sto połączeń to nadal dużo.

Dziennikarze obecnie też starają się sami pozyskać część informacji. Ja teraz przeszedłem także częściowo na komunikację SMS-ową, bo nie jestem w stanie odebrać wszystkich telefonów. To jest ciężkie fizycznie i psychicznie. Dość duża grupa dziennikarzy wie już, że jeżeli nie odbieram, to trzeba wysłać SMS. W ten sposób najłatwiej się ze mną skontaktować. Jeśli sprawa jest pilna, staram się reagować na cito. Nawet jeśli sam nie mogę zająć się tematem, przekazuję go do mojego zespołu, który stale jest ze mną w kontakcie.

Obecnie na WhatsAppie mam około 12-13 grup komunikacyjnych. To są grupy wyłącznie dotyczące komunikacji na różnych szczeblach – z kierownictwem, z moim biurem, z innymi resortami, z rzecznikami innych instytucji. Staram się też przekierowywać te wszystkie wiadomości tekstowe do moich współpracowników lub kolegów z innych departamentów, czy instytucji podległych MZ, by na bieżąco móc udzielić odpowiedzi. Na pewno jest to zarządzanie bardzo dużą liczbą komunikatów. Przyznam, że nigdy nie sądziłem, że da się zarządzać taką skalą informacji. Nie ukrywam, że są dni, kiedy ta masa pytań jest w stanie przygnieść nas do ziemi.

PRoto.pl: Czy pytania, które dostajecie od dziennikarzy, się powtarzają? Czego najczęściej dotyczą?

W.A.: W dużej mierze się powtarzają. Niestety da się również zaobserwować, że dziennikarze niejednokrotnie nie czytają i nie słuchają się nawzajem. Albo nawet jeśli się czytają, to nie chcą po kimś podawać informacji, więc proszą, żebym odpowiedział – nawet jeszcze raz to samo, ale żeby dostali odpowiedź ode mnie. To też powoduje, że natłok komunikacyjny jest większy.

Część pytań jest rzeczywiście indywidualnych, powiedziałbym newsowych, z którymi się nie spotkaliśmy wcześniej. Część pytań z kolei ja kategoryzuję jako pytania kuriozalne – dla przykładu, ostatnio padło pytanie, czy my chcemy zamrozić społeczeństwo, aplikując szczepionkę, która jest przechowywana w minus 80 stopniach Celsjusza.

Staramy się odpowiedzieć na każde pytanie, by nie było niedomówień. Jednak czasem przy tym natłoku komunikacyjnym, kiedy o 17:00 ma się setny telefon i kolejne identyczne pytanie, mogą po prostu ręce opaść.

PRoto.pl: Jak duży jest obecnie zespół komunikacji w Ministerstwie Zdrowia? Czy on się powiększył w związku z tym, że mamy epidemię, a MZ jest kluczowym resortem?

W.A.: My z epidemią trafiliśmy jeszcze w moment, kiedy, jak wspomniałem, ja przyszedłem do Ministerstwa i zaczęła się lekka przebudowa tego zespołu. W tej chwili jest on ustabilizowany i ma niezłe przetarcie, chyba jak żaden inny zespół komunikacyjny.

Biuro komunikacji w Ministerstwie Zdrowia dzieli się na dwa zespoły – jeden to zespół bieżącej komunikacji, stricte mediowy, a drugi to zespół odpowiedzialny za marketing i PR długofalowy. W dobie koronawirusa jednak wszyscy się zaangażowaliśmy w komunikację związaną z epidemią i często ten podział się zacierał, a role się przenikały i przenikają.

Biuro komunikacji tworzy kilkanaście osób, które pracują w trybie zmianowym: praca zdalna przekładana z pracą bezpośrednio w ministerstwie. Zastępujemy się nawzajem, bo nie da się pracować 24 godziny na dobę, a niestety od marca często tak ta praca wygląda. Jeszcze do 22:00 ustalamy odpowiedzi na maile, telefony zdarzały się i zdarzają nawet jeszcze około 23:00, choć już dziś staram się mieć wieczór dla rodziny.

Wiosną niestety moja rodzina, moje dzieci nie za wiele miały ze mną kontaktu. Dziś, mając już jesień, trochę inny etap, chciałbym i muszę też mieć czas dla bliskich.

Mój zespół wykonuje olbrzymią pracę, często stając na rzęsach, żeby wypchnąć jakieś pytania. To naprawdę wielcy profesjonaliści. Zwracam przy tym uwagę na jedno – część dziennikarzy nie rozumie skali, z jaką my się na co dzień mierzymy. Pojawiają się wiadomości: „proszę o odpowiedź na cito”, „proszę o odpowiedź na za godzinę”, „na za dwie godziny”. Często wynikają z tego problemy i pytania o to, dlaczego nie odpowiadamy na czas. Każdy myśli, że jego wiadomość jest jedyna albo przynajmniej najważniejsza. Na dużą część pytań muszą nam odpowiedzieć departamenty, a tam też trwa normalna praca. My tu naprawdę nie pijemy kawy, obserwując, jak wpływają kolejne wiadomości. Jesteśmy w sytuacji, w której obie strony muszą się nawzajem zrozumieć i zawsze liczę na to zrozumienie drugiej strony.

PRoto.pl: Wróćmy jeszcze do strategii komunikacji związanej z epidemią. Jak wyglądało jej przygotowywanie? Kiedy rozpoczęły się nad nią prace – w lutym/marcu, czy może wcześniej, kiedy już zaczynało się coś dziać na świecie? Jak często ta strategia się zmieniała, czy były jakieś punkty zwrotne, które te zmiany powodowały?

W.A.: Tak naprawdę to tak jak do samej epidemii czy pandemii żaden kraj nie był w stanie przygotować się z wyprzedzeniem, tak komunikacyjnie my musieliśmy przygotowywać się i działać na bieżąco. Kiedy zaczęło się to olbrzymie zainteresowanie mediów sytuacją epidemiczną, to tym, co mogliśmy robić i co było jakąś idée fixe naszego działania, to być non stop dostępnym dla dziennikarzy.

Staraliśmy się, by dziennikarze byli na bieżąco zaspokajani informacjami. Te pierwsze miesiące, tak naprawdę aż do lata, wyglądały tak, że – jak to kiedyś powiedział mój były szef – my w sumie z tymi dziennikarzami jedliśmy, piliśmy i wszystko działo się tu na miejscu. Najważniejsze było, żeby dziennikarze mieli bieżący dostęp do informacji, bo jeśli dziennikarze go mieli, to miało go społeczeństwo.

Nie ma nic gorszego w dobie epidemii niż brak wiedzy. Moją rolą było więc dostarczyć jak najszerzej tę wiedzę, a nie dało się tego robić, nie będąc w notorycznym kontakcie z dziennikarzami. Ci dziennikarze byli więc tutaj 12 godzin na dobę. W tych początkowych fazach epidemii raportowaliśmy mediom wyniki, o ile pamiętam, trzy razy na dobę, były systematyczne briefingi przed ministerstwem i w ministerstwie.

Poznaliśmy się wtedy dość dobrze z redaktorami i operatorami. Tak jak mówię, tu była kawa, herbata, tu wszyscy żyliśmy i pracowaliśmy razem. I to była główna strategia, żeby nie pozwolić sobie, by pewne informacje umknęły, by pozostały niedomówienia, by przenosiły się jakiekolwiek kłamstwa.

Dodatkowo wypracowywaliśmy system informacyjny. To jest to, na co dzisiaj może niewiele osób zwraca uwagę, a właściwie jeżeli zwracają, to z pewną pretensją. Jednak my byliśmy realnie pierwszym państwem w Europie, które rozpropagowało system komunikacji SMS-owej o epidemii. To my w Ministerstwie stwierdziliśmy, że żeby informacja była w społeczeństwie, żeby wszyscy wiedzieli, co się dzieje, my budujemy system komunikacji SMS-owej do dziennikarzy. Dzisiaj w tym systemie mamy kilkaset numerów telefonów dziennikarzy z całego kraju, do których codziennie trafia SMS. Ostatnio podliczaliśmy, że do tej pory wysłanych zostało kilkaset tysięcy SMS-ów. To jest skala komunikacji.

Dzisiaj, kiedy duża grupa osób stawia tezę, że ukrywa się jakieś informacje, ja zwracam uwagę na to, że to my jako pierwsi właśnie zainicjowaliśmy system komunikacji SMS-owej, by każdy na bieżąco w Polsce mógł otrzymać informację, dzięki temu, że tę informację otrzyma dziennikarz. Rozpoczęliśmy komunikację liczby zakażeń, liczby zgonów, liczby testów czy liczby osób, które wyzdrowiały. Wiele państw raportuje jedynie dwie podstawowe dane: zakażenia i przypadki śmiertelne i robią to jedynie w dni robocze. My dotychczas wysłaliśmy w sumie blisko 400 tys. SMS-ów.

Dzisiaj przygotowanie takiego SMS-a jest dużo łatwiejsze, bo dzieje się to w oparciu o system informatyczny. Na początku wszystko zbieraliśmy ręcznie, pozyskiwaliśmy dane ze stacji sanitarno-epidemiologicznych za pośrednictwem rzeczników wojewodów. I tu duży szacunek za pracę właśnie tej grupy osób, która była i jest z nami w bieżącym kontakcie. Stworzenie i utrzymanie systemu raportowania to również duży koszt po stronie mojego zespołu komunikacyjnego.

PRoto.pl: Dane dotyczące zakażeń budzą wiele emocji i kontrowersji, ostatnio obserwowaliśmy to, kiedy okazało się, że część wyników została zagubiona. Kontrowersje wzbudziło też powstanie specjalnej strony z wynikami. Dlaczego ta strona nie powstała wcześniej? Jakie działania Państwo planują, by te podawane dane były odbierane jako wiarygodne? Bo teraz są one często podważane.

W.A.: Po pierwsze, w społeczeństwie informacyjnym, jakim jest Polska, nie da się niczego ukryć. Jeżeli ktoś myśli, że Ministerstwo jest w stanie cokolwiek ukryć, jest w dużym błędzie. Ilość różnego rodzaju teorii spiskowych skłoniła mnie, żebym sam się zastanowił, czy dałoby się coś tu zataić czy zafałszować. Konstatacja jest jedna: nawet jakby ktoś chciał, to nie da się tego zrobić. W tym systemie raportowym uczestniczyło i uczestniczy zbyt wiele osób, począwszy od lekarzy w szpitalach, czy diagnostów w laboratoriach. Sam fakt, który ukazał ten młody człowiek (Michał Rogalski – przyp. red.), który hobbystycznie zbierał dane i je przetwarzał, świadczył o tym, że ten system jest transparentny i przejrzysty. To był dowód na to, że nikt nic nie ukrywał.

Zwrócę uwagę na to, jak w Polsce zmieniają się teorie spiskowe na ten temat. Kiedy mieliśmy strajki na ulicach i zmieniało się rozporządzenie, które doprecyzowywało kwestię przekazywania pozytywnych wyników z testów komercyjnych, padła informacja: „ministerstwo szykuje się do oszustwa, będzie więcej wyników pozytywnych po strajkach”. I co się stało? Po strajkach nie było więcej pozytywnych wyników, w pewnym momencie zaczęły one wręcz spadać. Co się dalej stało? Zmieniliśmy teorię spiskową. Przepraszam że tak mówię, ale tak to odbieram. Zmieniliśmy teorię spiskową: „ministerstwo nie podaje pełnych danych, nie doszacowuje”. To jest przeskakiwanie z jednego ekstremum do drugiego ekstremum.

Proszę zobaczyć, jak dużo danych na bieżąco jest przekazywanych. A sam fakt zmiany sposobu przekazywania wynika z tego, że liczba pośredników w procesie raportowym była za duża. Mieliśmy do tej pory powiatowe stacje sanitarno-epidemiologiczne, które raportowały do wojewódzkich stacji sanitarno-epidemiologicznych, wojewódzkie stacje przekazywały te dane via wojewodowie do nas. Na każdym szczeblu te dane były analizowane, czy wszystko jest z nimi w porządku. Ale przy tylu pośrednikach zawsze gdzieś może dojść chociażby do pomyłki – zwykłego, prozaicznego, ludzkiego błędu.

Stąd kiedy mieliśmy już wypracowany system elektroniczny, kiedy ten system zaczął być zasilany pozytywnymi wynikami testów komercyjnych – a to się stało 5 listopada, kiedy w tym systemie zaczęły być rejestrowane testy antygenowe, stwierdziliśmy, że musimy wyeliminować pośredników, tym samym eliminując liczbę miejsc, gdzie może dojść do pomyłki. Zrobiliśmy to po to, żeby dane były bardziej wiarygodne i odzwierciedlały aktualną sytuację. Inaczej moglibyśmy mieć do czynienia z jakimiś kolejnymi sytuacjami, kiedy ktoś mógłby coś pominąć, nie celowo – po prostu przez zwykły ludzki błąd, bo skala danych jest olbrzymia. Przeszliśmy więc na system raportowania, w którym dane zbieramy prosto z laboratoriów. Nie ma żadnych pośredników – raportujemy to, co laboratorium wpisze do systemu.

Proszę wziąć pod uwagę, że to nie są tylko laboratoria publiczne, ale i prywatne. Żeby cokolwiek ukryć, trzeba byłoby wpleść w ten system dezinformacji prywatne firmy. Czy ktoś sobie to wyobraża? Czyli prywatne laboratoria musiałyby zafałszowywać dane, które wprowadzają do systemu elektronicznego, z którego my pobieramy wyniki. To są, mówię ponownie, pewne teorie spiskowe. Oczywiście one są potęgowane, jeśli gdzieś wystąpi błąd, ale nie popełnia błędów ten, kto nic nie robi. Przypomnę tylko, że Brytyjczycy na początku października zaraportowali 16 tys. zagubionych przypadków. To się po prostu zdarza przy tej skali raportowanych danych.

PRoto.pl: Zauważyłam jednak, że odbiór był inny; taki, że próbuje się coś ukryć.

W.A.: Proszę zwrócić uwagę na jeszcze jedno. Dziś, kiedy nie mamy na bieżąco briefingów, a kiedy w raportach pojawia się mniejszy albo większy niż zwykle wynik, zawsze ja jako rzecznik staram się wyjść do dziennikarzy i o tym mówić, uzasadniać to. Czy to, że rzecznik wychodzi i próbuje coś uzasadniać, świadczy o tym, że chce się coś ukryć? Nie, to pokazuje, że jesteśmy transparentni. Jeśli widzimy, że ludzie mogą mieć jakiekolwiek wątpliwości co do tych liczb, to ja wychodzę, ja „świecę” twarzą za te dane i ja je wyjaśniam.

PRoto.pl: Wspomniał Pan, że część działań Ministerstwo Zdrowia wprowadziło jako pierwsze w Europie. A czy były jakieś działania komunikacyjne, w przypadku których wzorowaliście się na innych krajach?

W.A.: Nie było czasu, żeby wzorować się na innych krajach, tym bardziej, że każdy kraj budował w dobie koronawirusa własną komunikację od podstaw. Ta komunikacja wyglądała różnie w zależności od tego, na jakim etapie zakażeń znajdował się dany kraj.

Dla nas najważniejszym celem było na bieżąco dostarczać informacje, by ludzie wiedzieli, co się dzieje. Budowaliśmy to na naszych dotychczasowych doświadczeniach, bo każdy w naszym zespole gdzieś wcześniej pracował, każdy mógł dać swój wkład. Naszą rolą było docierać jak najszybciej z informacjami, budować najbardziej wiarygodny przekaz. Ten cel nam przyświecał.

Biorąc pod uwagę, że inne kraje też się adaptowały do tej sytuacji, to każdy poniekąd brał z siebie przykład, bo oczywiście czytaliśmy codziennie gazety, patrzyliśmy na te przekazy. Z pewnością coś w którymś momencie wyciągaliśmy od innych, ale zaczęliśmy działać, kiedy trzeba było samemu określać kierunki.

PRoto.pl: Jak doświadczenia z Pana poprzedniego miejsca pracy, jednak w innej branży, ale też na stanowisku rzecznika, przydało się w czasie tego kryzysu?

W.A.: Z pewnością to był kontakt z dziennikarzami. Ja zawsze starałem się mieć z dziennikarzami bieżący kontakt, być pod telefonem. Myślę, że najważniejszym, co można wynieść z jednej pracy do drugiej w przypadku rzecznika, PR-owca, to jest z pewnością książka telefoniczna i kontakty, które dzięki tej książce można mieć.

Oczywiście istotne, żeby tej bazie, którą ma się w telefonie, towarzyszyły bieżące dobre kontakty, żeby nie była to książka telefoniczna na zasadzie „mam ten numer, ale kompletnie nie znam tych ludzi” albo mam z nimi dość skąpe relacje. Tej liście muszą towarzyszyć relacje międzyludzkie. Myślę, że to jest najcenniejsze, co mogłem wynieść z poprzedniej firmy.

PRoto.pl: Jaki był dla Pana jako rzecznika najtrudniejszy moment w czasie epidemii?

W.A.: Najtrudniejszy moment był chyba wtedy, kiedy tak realnie wszyscy jako społeczeństwo przestaliśmy się w pewnym momencie bać epidemii. Trzeba było, i mówię to też od strony dziennikarzy, żyć też już innymi tematami.

My musieliśmy też się przyzwyczaić do tego, że pojawiły się inne trudne tematy, już stricte polityczne. Obok bieżącej komunikacji dotyczącej walki z epidemią pojawiły się kwestie, które dodatkowo trzeba było komunikować i na które trzeba było odpowiadać, ponieważ rodziły pewien kryzys. Często było to wynikiem bieżących działań w epidemii.

To jest logiczne, że po pewnym czasie wszystko to, wokół czego się skupiamy, się zmienia, społeczeństwo przeżywa różne fazy walki z epidemią, które są powodowane psychiką i emocjami. W pewnym momencie zaczynamy się już skupiać na czymś innym, potrzeba nam nowych informacji i nowych emocji. Pojawiają się więc tematy mało przyjemne, z którymi trzeba się konfrontować. Trzeba było więc na kilku frontach prowadzić tę komunikację medialną. Otwarcie kilku frontów, kiedy 24 godziny na dobę trzeba informować o epidemii, a dodatkowo są kolejne poziomy komunikacyjne, na pewno nastręczało takich czysto ludzkich sytuacji – czyli zmęczenia fizycznego, psychicznego wyczerpania. Człowiek dochodzi w pewnym momencie do granicy swojej wydolności psychicznej, ponieważ nie jest w stanie już też wszystkiego na bieżąco ogarniać, a mimo wszystko trzeba.

PRoto.pl: Miał Pan momenty zwątpienia, kiedy np. czuł Pan, że nie chce Pan już dalej być rzecznikiem Ministerstwa?

W.A.: Nie ma co ukrywać, że takie momenty zwątpienia się zdarzały. Może to nie było tak, że mówiłem, że nie chcę już być rzecznikiem, bo podjąłem się pewnej roli i starałem się z niej jak najlepiej wywiązywać, prowadzić komunikację najlepiej jak to możliwe. Na pewno jednak kryzysy były. To nie był jeden czy dwa kryzysy, tych kryzysów było mnóstwo. One wynikały z jednej strony z liczby i natłoku zadań, które się pojawiły, a także z tego, że człowiek ma pewną swoją przepustowość i nawet najtęższe umysły dochodzą do pewnego pułapu, kiedy już dalej nie jest się w stanie przetwarzać informacji. To jest jedno ograniczenie, które może powodować kryzysy.

Drugim, dla mnie dosyć istotnym powodem kryzysów, była kwestia rodzinna. Ja przestałem w pewnym momencie mieć czas dla swojej rodziny. Każdy weekend poświęcałem pracy, przychodziłem do domu, gdy była godzina 22:00 i moje dzieci już spały, a wychodziłem z domu, kiedy moje dzieci jeszcze nie wstały. Przez kilka dni mogłem nie widzieć swoich córek, które są małe i kontaktu z tatą jednak potrzebują. Zupełnie inaczej jest, kiedy ma się starsze dzieci i ten kontakt może być na bieżąco choćby telefoniczny. Trudno jest, kiedy nie widzi się rodziny, bo przecież rodzina daje siłę. Mnie tej siły w pewnej chwili zaczęło brakować, bo nie było czasu dla bliskich. Nie miałem nawet czasu porozmawiać dłużej z żoną. To trudne i rodzi kryzysy.

PRoto.pl: Wspomniał Pan, że teraz udało się tę pracę trochę uporządkować, wracać trochę wcześniej. Udaje się Panu kończyć pracę o określonej godzinie?

W.A.: Nie planuję nigdy dokładnie tego, kiedy zakończę dzień. Wiem, że to mija się z celem, ponieważ dzień do dnia nie jest równy. Dziś najczęściej w pracy spędzam w granicach 11-12 godzin. W tym czasie jestem w pracy fizycznie. Ale w zawodzie rzecznika jest tak, że wychodzi się z pracy i nadal jest się pod telefonem, nadal odpowiada się na SMS-y czy mejle, nadal trzeba przygotować jakąś komunikację na jutro.

Na pewno jesteśmy już na innym etapie komunikacji o epidemii i jest tu też większe zrozumienie ze strony mediów. Ja od wakacji starałem się systematycznie przechodzić na taki model komunikacji, w którym dajemy dużo komunikatów, ale mniej osobiście i bezpośrednio. Od końca lata już starałem się ograniczyć moje wyjścia do mediów. Nie da się też żyć codziennie tylko komunikacją bezpośrednią przed kamerami.

To nie było tak, że nagle media zostały odcięte i pewnego dnia postanowiłem, że już nie wychodzę, tylko zmiana następowała stopniowo. Systematycznie starałem się dawać informację, że powoli ograniczamy ten zakres bieżących briefingów, konferencji prasowych i przechodzimy bardziej na komunikację elektroniczną, oczywiście będąc do dyspozycji przez SMS czy WhatsApp w razie potrzeby na bieżąco. Postanowiliśmy też pokazywać więcej innych osób, które mogły wypowiadać się od strony eksperckiej, nie tylko czysto informacyjnej. Tym też się różni obecny etap od początków epidemii, kiedy potrzeba było codziennej, bieżącej, czystej informacji.

Teraz wypowiada się więcej ekspertów i jesteśmy na tym etapie, kiedy ja też muszę mieć czas dla rodziny i staram się go zawsze znaleźć. Nawet gdy spędzam 12 godzin na dobę w pracy, to jednak przed snem moich dzieci staram się wrócić do domu.

PRoto.pl: Jak pandemia i ograniczenia z nią związane wpłynęły na pracę z mediami, spotkania, konferencje prasowe?

W.A.: Jak na ironię, u nas wyglądało to odwrotnie niż w codziennym Polaków życiu i codziennym życiu komórek PR. Kiedy wybuchła pandemia i wszyscy ograniczali kontakty z dziennikarzami, my tych kontaktów mieliśmy coraz więcej. Oczywiście odbywały się przy zachowaniu wszystkich środków ostrożności. To jest tak, że ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś. Ktoś musi mieć kontakt, żeby ktoś inny tego kontaktu nie musiał mieć. Kiedy ulice na wiosnę były puste, praktycznie nie było samochodów i ludzi, ja codziennie te ulice przemierzałem, czasami po kilka razy, i codziennie z dziennikarzami staliśmy tutaj, żeby na bieżąco komunikować.

Inaczej też wygląda ta komunikacja, kiedy jest się na miejscu – bo jedno to to, co na bieżąco komunikuje się dziennikarzom podczas briefingu, konferencji, a druga rzecz to rozmowy z dziennikarzami po konferencji, między konferencjami – o sprawach mniej lub bardziej oficjalnych, bieżąca wymiana informacji.

PRoto.pl: O fake newsach już trochę wspomnieliśmy, ale poza teoriami na temat danych pojawiają się te dotyczące w ogóle wirusa, podważanie istnienia samej epidemii. Jaka jest Pana rola w walce z nimi?

W.A.: Moją rolę w tym zakresie staram się na bieżąco wypełniać. Jeżeli pojawiają się jakiekolwiek fake newsy, to oczywiście najpierw, najczęściej, wyszukują je dziennikarze. Tutaj też bardzo dobra współpraca z dziennikarzami, którzy u nas spędzali czy spędzają dużo czasu, polega na tym, że oni te tematy znajdują i nam o nich mówią. Odbywało się to często na tej zasadzie, że przed briefingiem informowali nas, że pojawiły się takie informacje i pewnie trzeba będzie o tym powiedzieć, skomentować to, zaprzeczyć, jakkolwiek się do tego odnieść.

Na pewno jest w tym bardzo duża rola mediów, które tu były i z którymi na bieżąco, wspólnie mogliśmy wyszukiwać i odpowiadać na wszystkie te fake newsy, które się pojawiały, a których jest, co logiczne, coraz więcej w czasie, kiedy dochodzi do nas zjawisko, którego nie znamy.

PRoto.pl: To oczywiste, że jeśli działa się w tak dużym kryzysie i nieznanej sytuacji, mogą się zdarzać błędy. Z perspektywy czasu, co Pan zrobiłby dzisiaj inaczej w komunikacji, jeśli chodzi o pandemię?

W.A.: Szczerze mówiąc, chyba nic. To broń Boże nie wynika z przeświadczenia, że jestem nieomylny, bo nie jestem. Myślę jednak, że wszystko, co robiliśmy, było potrzebne.

Jeśli gdzieś popełnialiśmy błędy, ja popełniałem błędy, to wynikały one z tego, że chciałem przekazać jak najwięcej informacji. Czasem im więcej człowiek chce przekazać, tym więcej może popełnić błędów. Ja to przyjmuję. Nie ukrywam, że na pewno na poszczególnych etapach błędy popełniałem, ale czy bym coś zmienił? Nie. Nadal bym komunikował tak samo. Choć z dzisiejszego punktu widzenia, patrząc na to, jak wówczas wyglądało moje życie, to nie było różowo (śmiech).

PRoto.pl: Ministerstwo Zdrowia komunikuje się w mediach społecznościowych, ale Pan jako rzecznik nie jest obecny w social mediach. Z czego to wynika? Czy nie było takiego pomysłu, żeby Pan się komunikował np. na Twitterze?

W.A.: To jest mój wybór życiowy. Nie jestem obecny w mediach społecznościowych i nigdy w nich nie będę. Taka jest moja strategia na życie prywatne. Nawet jeżeli późno kończę pracę, czasami i po 22:00, to nie chcę zajmować się jeszcze mediami społecznościowymi, a wiem, jak potrafią one wkręcić, jak potrafią zająć całe życie. Nie chcę dodatkowo wypełniać swojego życia mediami społecznościowymi i relacjami w internecie. Wolę mieć te relacje w rzeczywistości.

Jeżeli jest potrzebna komunikacja bieżąca w mediach społecznościowych, to Ministerstwo ma swój profil, za pomocą którego staramy się na bieżąco odpowiadać, ale moją strategią na życie jest nie komunikować się w mediach społecznościowych. Wiem, że to jest nienaturalne, ale w ogóle nie miałbym już życia, jeżeli byłbym jeszcze w portalach społecznościowych.

Rozmawiała Małgorzata Baran, redaktor naczelna PRoto.pl

X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin