Służba, której patrzy się na ręce. Wywiad z Pawłem Frątczakiem, rzecznikiem Straży Pożarnej

dodano: 
28.11.2016
komentarzy: 
0

PRoto.pl: Jedno z badań GUS-u pokazało, że strażacy są grupą zawodową, której ufa aż 94 proc. Polaków. Czy promocja Straży Pożarnej stanowi wyzwanie w społeczeństwie, które pokłada większą ufność w strażakach niż w lekarzach?
St. bryg. mgr Paweł Frątczak, rzecznik prasowy Komendy Głównej Państwowej Straży Pożarnej: Badania GUS-u są oczywiście ważne, ale w ciągu ostatnich kilku lat wiele innych pracowni również przeprowadziło podobne badania na całym świecie. Odpowiedzi różnych grup respondentów różniły się od siebie zwykle kilkoma procentami, do tego raczej więcej, niż mniej. Raz było 89 proc… Zawsze to było jednak pierwsze miejsce. Nasz zawód jest postrzegany podobnie na całym świecie. Wynika to z jednego powodu – cokolwiek złego dzieje się na świecie, w pobliżu pojawia się strażak, który jest gotowy nieść pomoc i pomagać innym.  

Nie jest jednak tak, że systematycznie przeprowadzamy różne kampanie społeczne, aby osiągnąć takie zaufanie. Siłą Straży Pożarnej jest praca pojedynczych funkcjonariuszy, ich otwartość i chęć niesienia pomocy ludziom. Dodatkowo, spektrum naszych działań jest tak szerokie, że miałbym problem z powiedzeniem, czym się nie zajmujemy. Nasi strażacy są też dobrze wykształceni i doświadczeni, mają dostęp do najlepszych narzędzi ratowniczych, a co najważniejsze – gdy ktoś dzwoni pod numer 998, nie usłyszy w słuchawce „nie”.

PRoto.pl: Nawet, gdy ktoś wezwie Straż na pilną interwencję, która okaże się stereotypowym ściągnięciem kota z drzewa?
P.F.: Oczywiście, zdarzają się takie sytuacje. Kiedyś jedna z amerykańskich telewizji wyemitowała film, na którym strażak przeprowadzał resuscytację małego kotka, którego wcześniej wyprowadził z płonącego domu…

PRoto.pl: Ten film został później wykorzystany jako reklama jednej z marek produkujących kamery.
P.F.: Tak. Ale chciałem raczej zauważyć, że w ciągu każdego miesiąca nasi strażacy ratują zwierzęta nawet kilkanaście razy. Podawanie tlenu psu lub kotu nie jest odosobnioną rzeczą – to w końcu nie tylko żywa istota, ale często też pełnoprawny członek rodziny. Niedawno w Bydgoszczy strażak, stosując tlenoterapię, towarzyszył w przewozie do kliniki weterynaryjnej psa, któremu wcześniej strażacy przywrócili czynności życiowe. Jego właściciele do dziś nam dziękują.

PRoto.pl: O ile dobra opinia o Straży Pożarnej wydaje się niepodważalna, nie jest już tak kolorowo, gdy ktoś porusza temat kobiet-strażaków. Niedawno Straż podała, że wśród 30 tysięcy funkcjonariuszy jest niewiele ponad 1200 kobiet…
P.F.: To prawda. Powiem więcej – pań, które jeżdżą na akcje ratownicze, jest zaledwie 36. Nie da się ukryć, że Straż jest jednym z najmniej sfeminizowanych zawodów w Polsce, podczas gdy na przykład w policji kobiet jest około 30 proc.
To wynika z wielu powodów. Stres, zagrożenie życia, wymagania fizyczne – strażacy noszą na sobie kilkadziesiąt kilogramów sprzętu – to wszystko sprawia, że kobiet w Straży jest bardzo mało. Identyczne progi testów sprawnościowych mogą dodatkowo utrudniać sprawę, biorąc pod uwagę fakt, że testy dla strażaków są trudniejsze niż w przypadku kandydatów do GROM-u czy BOR-u.
Kobiety, którym udaje się zostać strażakami, są prawdziwymi pasjonatkami, które poświęcają naprawdę wiele, by osiągnąć takie wyniki.

PRoto.pl: Funkcjonuje więc w społeczeństwie stereotyp, że strażak to zawód typowo męski. Czy Straż Pożarna prowadzi jakieś działania, by „odczarować” tę służbę?
P.F.: Nie, ponieważ trudno byłoby walczyć z takim stereotypem, mając na uwadze wymagania fizyczne, jakie stawia się strażakom. To służba paramilitarna, wiążąca się z ogromnym poświęceniem. Myślę, że każdy przy wybieraniu swojego zawodu sprawdza najpierw warunki na rynku pracy i podejmuje decyzję, mając świadomość wymagań na danym stanowisku.
Straż nie tworzy kampanii, które mówiłyby kobietom, że każda z nich może zostać strażakiem – wymagania w szkołach i podczas służby sprawiają, że to wcale nie jest takie proste. Z drugiej strony, gdy kobieta do nas przyjdzie, żaden nie uśmiecha się ironicznie i nie pyta „czego tu szukasz?”.

PRoto.pl: Za pomocą jakich kanałów komunikacji dzisiejsza Straż Pożarna stara się docierać do odbiorców? W artykule na PRoto.pl w 2011 roku stwierdził Pan, że od internetu woli raczej telewizję i radio…
P.F.: Mimo zmieniających się czasów i środków komunikacji, nadal najważniejsza dla mnie jest jak najbardziej bezpośrednia relacja z dziennikarzem. Trudno jest mi zrozumieć sytuację, w której my – chcąc załatwić ze sobą jakąś sprawę – piszemy wyłącznie do siebie e-maile zamiast zadzwonić lub się spotkać.

Dziś, gdy stacje telewizyjne i radiowe mają dostęp do potencjalnych tysięcy informatorów, serwisów z informacjami ogólnokrajowymi i lokalnymi, czasami dziennikarz i tak dowie się czegoś szybciej, dzwoniąc do mnie lub któregoś z lokalnych rzeczników straży. Wyprzedza się w ten sposób obieg informacji. Raz, będąc we Frankfurcie, byłem w stanie – dzięki swoim kontaktom – dostarczyć dziennikarzom informację o zdarzeniu, o którym nie mieli wcześniej pojęcia, a które w tym czasie miało miejsce w Polsce.

Oczywiście, w przypadku bardzo ważnych zdarzeń staramy się informować odbiorców za pośrednictwem Twittera bądź Facebooka. Zdaję sobie sprawę, że nie jest możliwe dotarcie do każdego jednocześnie. Staram się jednak wykorzystywać wszelkie dostępne środki – najbardziej nieocenionym jest Polska Agencja Prasowa. Kiedy wydam im komunikat, mogę być pewien, że w mniejszym lub większym skrócie powtórzy go większość mediów.

Według mnie radio i telewizja mają nad internetem przewagę, ponieważ nie muszę poświęcać im tyle uwagi, a jednak potrafię zauważyć czy usłyszeć, że pojawiło się coś, na czym warto się skupić. Jadąc samochodem, nie patrzę w telefon i nie śledzę portali – słucham radia.


Źródło: Facebook Państwowej Straży Pożarnej, fot. P. Tabnecki

PRoto.pl: Trudno jednak dziś znaleźć osobę, która nie ma konta na Facebooku lub nie patrzy często w telefon…
P.F.: Nie dzielę kanałów komunikacji na lepsze i gorsze. To narzędzia, które staram się wykorzystywać jak najlepiej w każdej sytuacji. Facebook i Twitter mają jednak to do siebie, że wymagają stałej obsługi. Nie mamy nakazu korzystania z mediów społecznościowych, chociaż w wielu komendach pracują osoby, które obsługują na bieżąco ten kanał komunikacji.

Ponadto, kontakt wyłącznie przez internet kreuje iluzoryczne poczucie, że kogoś znamy. Gdy jednak nadchodzi kryzys, trzeba wykonać serię szybkich telefonów bądź się spotkać, nagle pojawia się problem. Wielu rzeczników po prostu boi się dzwoniącego telefonu, którego odebranie oznacza wzięcie na siebie odpowiedzialności.

Poza tym, uważam, że wiele instytucji – prywatnych i państwowych – nie ma odpowiednio przećwiczonych procedur na wypadek kryzysu. W takich przypadkach warto wyjść z informacją, zanim ktokolwiek pomyśli o jej zdobyciu. Pojawić się w dużych mediach, opowiadając, co się stało i co będzie się działo.

PRoto.pl: Wielokrotnie wspomina Pan o swojej pracy jako o ciągłym „gaszeniu pożarów”. Czy mając tak często do czynienia z kryzysami, nadal je Pan tak nazywa?
P.F.: Oczywiście. Na przykład jednymi z najtrudniejszych kryzysów są dla mnie te wewnętrzne. Niejednokrotnie bywa tak, że media już o nich piszą, a ja nawet o nich nie wiem. Wie Pan, dlaczego? Ludzie w terenie często myślą, że gdy dzieje się coś złego, pozostaje to na poziomie lokalnym, a tam w Warszawie nikt się nie dowie. Prasa sublokalna napisze niekoniecznie pochlebny tekst, który – dzięki internetowi – zostaje powielony i zaczynają interesować się nim media ogólnopolskie. Temat, pozornie nieznaczący, potrafi spowodować wystrzelenie korka z aferą. A gdy dziennikarze zaczynają pytać, okazuje się, że nie tylko ja o niczym nie wiem, ale nieświadomi są też lokalni komendanci. Gdyby ludzie nie myśleli, że sprawa się nie wyda, powiedzieliby o problemie przełożonym, a tekst prasy sublokalnej – nawet jeśliby powstał – nie wywołałby kryzysu wewnętrznego, bo mógłbym go przewidzieć i „ugasić pożar” w zarodku.

Nie zamiatam jednak spraw pod dywan. Gdy czasami pytają mnie, dlaczego ktoś powiedział coś złego o strażakach, a ja nic z tym nie robię, odpowiadam – bo popełniliśmy błąd i należała nam się krytyka. Reprezentuję służbę, której na ręce od zawsze patrzą ludzie, a dziś – w dobie telefonów i internetu – należy mieć to na uwadze, ponieważ jesteśmy służbą ratowniczą i obywatele mają takie prawo.


Źródło: Facebook Państwowej Straży Pożarnej

PRoto.pl: Czy kryzysy, które muszą opanowywać na przykład agencje PR, robią na Panu wrażenie?
P.F.: Naturalnie. Wielu firmom jest trudno reagować w czasie kryzysu, a nie mówię tu o takich przypadkach, gdy następuje np. zatrzymanie któregoś z pracowników danej firmy przez funkcjonariuszy policji lub agentów CBA. Zdecydowana większość firm i instytucji nie tylko nie jest przygotowana na kryzysy medialne, ale wręcz myśli, że kryzysy zdarzają się wszystkim, tylko nie im.

Wiele firm komercyjnych posiada opracowane przez agencje PR tomy na temat strategii reagowania kryzysowego. Problem w tym, że nie ćwiczą opisanych tam procedur, więc nawet nie wiedzą, w którym rozdziale szukać, gdy dzieje się coś niedobrego. Oczywiście ironizuję, ale ilustruje to problem.

PRoto.pl: Często Pan mówi, że opóźnianie informacji grozi kryzysem. Czy w każdym przypadku ta zasada się sprawdza? Gdzie przebiega granica między informacją, którą trzeba wypuścić, a taką, z którą lepiej się wstrzymać?
P.F.: Uważam, że trzeba ograniczyć w czasie dystrybucję wiadomości podczas wypadków komunikacyjnych, głównie lotniczych. Oczywiście tego, że jakiś pojazd się rozbił, dziś ukryć się nie da. Gdy jednak w grę wchodzą ofiary… Ich rodziny nie mogą dowiedzieć się z mediów o tym, że ich bliscy nie żyją. Raz szpital nie zdążył zadzwonić do syna pewnej znanej osoby, a ten dowiedział się o śmierci rodzica z pasków informacyjnych. W takich momentach niezbędna jest gra na czas.

Dziennikarze generalnie potrafią to zrozumieć. Przykładem może być tragiczny wybuch gazu w Katowicach, w którym zginęło małżeństwo dziennikarzy dużych stacji telewizyjnych i ich kilkunastoletni syn. Całodzienna akcja, rozmowy poza kamerą z ich koleżankami i kolegami… Gdy nie było nadziei, dziennikarze wiedzieli, że na antenie nie sposób pytać o niektóre rzeczy. Odpowiadać na nie – również.

PRoto.pl: Czy współpraca rzecznika z dziennikarzami działa w jedną stronę, na zasadzie „wydaję informację–media robią materiał”?
P.F.: Najważniejszy jest obieg informacji, który pomaga nam ratować życie. Kiedy lecieliśmy – tym samym tupolewem, który rozbił się później pod Smoleńskiem – z pomocą ratowniczą po trzęsieniu ziemi na Haiti, nasz lot napotykał wiele trudności i w efekcie był opóźniony. Ogromną pomocą okazał się wtedy korespondent TVN 24 Marcin Wrona, który dotarł na Haiti wcześniej. Choć nie musiał, przygotował dodatkowy zestaw wiadomości, które ułatwiły naszej grupie rozeznanie się w sytuacji. W ramach współpracy użyczyliśmy jemu wraz z operatorem schronienia w naszym obozie, dzieliliśmy się racjami żywnościowymi i nawet wróciliśmy z nim jednym samolotem mimo braku takich planów. To jest jeden z przykładów, w których scenariusz napisało życie.

Media pełnią też funkcję ostrzegawczą. Kiedykolwiek dziennikarze poruszą temat jakiejś tragedii, tym samym współtworzą system informowania i ostrzegania polskiego społeczeństwa przed różnego rodzaju zagrożeniami.

Dzięki mediom mamy również szansę przeprowadzać kampanie informacyjne. Warto pamiętać, że nawet jeśli będziemy mieć najlepsze narzędzia na świecie, i tak nie będziemy w stanie pomóc komuś, kto odpowiednio nie zareagował, bo nie miał świadomości zagrożenia. Dlatego nasza ostatnia kampania ma uświadamiać społeczeństwo na temat czadu i ognia w domach.


Źródło: www.straz.gov.pl

PRoto.pl: Jaka jest Pańska najważniejsza zasada w budowaniu relacji i kontaktach z dziennikarzami?

[rzecznik Straży Pożarnej wstaje, by wyjąć z szafki niewielki kartonik]
P.F.: Każdy rzecznik i komendant straży nosi coś takiego ze sobą. Są to oczywiście zasady, które mogą obowiązywać nie tylko u nas. Oczywiście nie obroni to nas przed pytaniami z tezą, ale…


Źródło: materiały wewnętrzne Komendy Głównej Straży Pożarnej

Poza tym, dziennikarz i rzecznik to zawody, które formalnie wykonuje się od–do. Gdy jednak coś się dzieje…
[wibruje służbowy telefon pana rzecznika, pan Frątczak odbiera i chwilę rozmawia].
…dokładnie o tym mówię. Jest już po godzinach pracy, ale dzwoni do mnie koleżanka z Katowic i zastanawia się, jak sprostować jedną informację. Wracając do tematu – dziennikarze uważają, że rzecznik, skoro już nim jest, powinien odbierać telefon o każdej porze. Pełna zgoda. Nie mogę jednak czasem zrozumieć dziennikarzy, którzy w dzień wolny dzwonią do mnie o 17 i chcą mieć na teraz dane, do których ja wówczas nie mam dostępu. Nie dotyczą niezbędnej informacji związanej z tym np. że doszło do tragicznego pożaru. Związane są one z przygotowywanym materiałem na jeden z wielu tematów, gdzie informacje można zebrać z pewnym wyprzedzeniem, ale trzeba o tym pomyśleć wcześniej, a nie na ostatnią chwilę. Gdy obiecuję odesłać te dane, o które dziennikarz prosi, na następny dzień, słyszę, że… ten pan będzie wtedy na urlopie i nie będzie odbierał wiadomości.
Wydaje mi się, że najważniejsza zasada, o którą pan pytał, brzmi: jeśli wymagam czegoś od innych, najpierw powinienem wymagać od siebie.

PRoto.pl: Czego Pan u dziennikarzy nie lubi?
P.F.: Trudno na przykład rozmawia się z dziennikarzami, którzy zadają pytanie, nie do końca wiedząc, o co chcą zapytać. Dziennikarstwo jest bardzo trudnym zawodem, ale wydaje mi się, że robiąc jakiś materiał, trzeba się do niego przygotować – podobnie jak dziennikarze oczekują, że ja będę kompetentny.
U dziennikarzy dziwi mnie wiele innych rzeczy… Kiedyś, w ramach oszczędności, pewna telewizja przysłała operatora obrazu, który wręczył mi mikrofon i powiedział, że mam sam sobie zadać pytanie i na nie odpowiedzieć, bo przecież wiem, co mówię. Innym razem dziennikarz spóźnił się na nagranie na żywo. Zdarzają się też sytuacje, w których ja jakiegoś pytania dziennikarza po prostu nie rozumiem. Próbuje wtedy je powtórzyć temu, kto je zadał, i gdy pytam, czy byłby w stanie mi wyjaśnić, o co chodzi, w odpowiedzi słyszę… milczenie.

Być może zabrzmi to w tym momencie groteskowo, ale… Ja kocham dziennikarzy (uśmiech). Oczywiście to pewna przenośnia. Będę ich bronił, bo uważam, że nie ma złych dziennikarzy – są tylko źli rzecznicy, którzy nie odbierają telefonów. Podobnie z drugiej strony – gdy dziennikarz poda niesprawdzoną informację, która okaże się fałszywa, potrafię zadzwonić po godzinach pracy i liczę na to, że wspólnie uda nam się naprawić sytuację.

 

Rozmawiał Maciej Przybylski

X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin