Jerzy Owsiak: nikogo nie uprzedziłem o swojej rezygnacji, bo chciałem, żeby ta wiadomość odpowiednio wybrzmiała

dodano: 
28.03.2019
komentarzy: 
0

● Z Jerzym Owsiakiem rozmawiamy o jego roli w komunikacji Fundacji WOŚP, o tegorocznym finale i decyzji o rezygnacji z funkcji prezesa Fundacji oraz akcji „murem za Owsiakiem” i powrocie na stanowisko.

Jerzy Owsiak o tym, dlaczego nie uprzedził zespołu o swojej rezygnacji: „Z punktu widzenia PR-u powiedzenie kolejnego dnia po tegorocznym finale, że się wycofuję, to była moja dobrze przemyślana decyzja, o której nie wiedział nikt od nas z Fundacji. Nikt, nawet moja żona o tym nie wiedziała (...). Ale zdawałem sobie sprawę, że jeżeli ma to być decyzja ważna, która ma trafić do ludzi, to tak muszę ją przedstawić”.

● W wywiadzie także o starcie w konkursie Złote Spinacze i reakcji na nagrody – o tym, dlaczego zdecydowali się na zgłoszenie, co dzięki temu zyskali i czego się nauczyli.

PRoto.pl: Fundacja WOŚP ma cały zespół od PR-u, ale to chyba Pan jest tu tym najważniejszym PR-owcem...

Jerzy Owsiak, prezes Fundacji WOŚP: Coś w tym jest, bo jednak musi być ktoś, kto kreuje całe przedsięwzięcie. A kreujemy je już 27 lat, w związku z tym zachowana jest ciągłość i to nam się super sprawdza.

Kiedy przyglądam się różnego rodzaju biznesom czy podobnym akcjom, widzę, że sprawdzają się te rozwiązania, gdzie czuje się przez cały czas tę samą rękę. A więc kiedy oglądamy wszystko, co tworzą firmy komputerowe, np. Apple –  widać, że to jest filozofia pewnego człowieka, który za tym stał, wokół którego coś się zdarzało. Czy Richard Branson, który założył linie lotnicze Virgin – jego filozofia ciekawości świata, takie podejście, że wiele chce przeżyć, wsiąść w balon i lecieć wokół Ziemi, w połączeniu z wiedzą grupy zawodowców na końcu wykwitnie czymś fajnym, nietypowym. To jest niezwykle potrzebne.

Choć dziś tworzy się też firmy z niczego – jest pomysł, są pieniądze i ktoś mówi, co trzeba zrobić, żeby klient po to sięgnął, są od tego specjaliści...

My jako fundacja od samego początku trzymaliśmy się w stu procentach tego, by pilnować strategii i by opierać ją na wartościach. To przy tym stole, przy którym rozmawiamy, siedzimy z działem PR-u, tu rozmawiamy o naszej filozofii i o tym, co się wydarzy w ciągu tygodnia. Zawsze w poniedziałki mamy takie spotkania, nazywamy to konklawe, trwające od godziny 12 nieraz nawet do 15. Ale warto ten czas poświęcić i przygotować się do Finału, festiwalu, ogłoszenia wyniku Finału, do debaty o hejcie…

Krzysztof Dobies, który jest szefem działu PR, słucha naszych pomysłów i ocenia, co możemy zrealizować, ma swoje profesjonalne uwagi. Czasem mówi „Jurek, tego nie damy rady zrobić, a to owszem”.

To mi się podoba, bo można powiedzieć, że wtykam nos we wszystko, ale czuję, że to mój obowiązek. Nie przekraczam kompetencji, nie próbuję wejść do działu PR-u i wywracać wszystkiego do góry nogami. Staram się wsłuchiwać i wiedzieć, co się dzieje w każdym dziale – czy w PR, czy w dziale medycznym, czy w graficznym (sam jestem grafikiem, więc tam siedzę najwięcej), czy w dziale szkoleń, gdzie organizujemy szkolenia Pokojowego Patrolu. Pańskie oko konia tuczy, ale zdecydowanie jest to filozofia oparta na wzajemnej wymianie wiedzy. Oni mnie znają, ja znam ich możliwości i dzięki temu to fajnie wychodzi.

PRoto.pl: Czyli jest trochę tak, że od Pana wychodzi wizja, a do zespołów należy wykonanie?

J.O.: Nie, zdecydowanie wizja jest wspólna. Oczywiście zazwyczaj to ja przychodzę i mówię o temacie finału, bo to jest temat, który analizujemy z pozostałymi członkami zarządu – a poza mną jest w nim dwóch lekarzy i Dzidzia, moja żona.

A później przekazujemy to zespołowi. Mówimy, jaki mamy pomysł, przegadujemy to, a później to wykonujemy. Na przykład ja przychodzę ze szkicem, na którym są narysowane bączki, i mówię, że design będzie wokół motywu bączków, motyli, ma być kolorowo, tak to ogramy. Ta wizja pomaga nieraz parę myśli ułożyć – np. to hasło „pomaganie jest dziecinnie łatwe” – tak jak ta zabawka, ona jest tak prosta, a natychmiast pobudza do uśmiechu. Więc to się samo układa.

Tak że wykonanie jest wspólne i zdecydowanie krążymy razem wokół wielu pomysłów. Jest ta przestrzeń, kiedy ja mówię, że mam taki pomysł, a oni na to: „Jurek, no nie, zwariowałeś? Absolutnie, to jest zły pomysł” i wszyscy stwierdzamy, że to jest zły pomysł. Bywa też tak, że najpierw mówią „O nie!”, a po chwili wspólnie stwierdzamy, że w sumie to jest dobre wyjście, fajny pomysł. Razem – to jest zespołowa praca zdecydowanie.

Czytaj też: Fundacja WOŚP: w komunikacji wymykamy się pewnym schematom

Jerzy Owsiak WOŚP

Fot. Paweł Krupka

PRoto.pl: A jaka jest Pana rola w komunikacji wewnętrznej? Bo poza zespołem Fundacji są przecież wolontariusze, którzy wydaje mi się, że są bardzo przywiązani do Pana osoby, do Pana marki.

J.O.: I to bardzo pomaga. To istotnie sprawia, że kontakt z nami jest taki starodawny, czyli ojciec i matka. Trudno powiedzieć, że jest tutaj taki układ jak właściciel firmy, dyrektor, prezes… Tytularnie tak jest, jestem prezesem zarządu, więc mam decyzyjność i ogromny wpływ, ale wydaje mi się, że to jest taki układ, jaki panuje w firmie, w której właściciel wprowadza taką bardzo rodzinno-przyjacielską atmosferę. Więc staramy się poznać ludzi, z którymi pracujemy.

Tutaj nie ma przypadku, nawet wolontariusze, choć są nazwani przez nas krasnalami, wiążą się z nami umową. Czyli jeśli wolontariusz chce z nami pracować, spisujemy umowę, płacimy pieniądze – to są symboliczne kwoty, ale jest to wzajemne zobowiązanie, czyli on też wie, że musi przyjść i swoją pracę wykonać.

Kiedy jest finał, to jest w naszej siedzibie mnóstwo ludzi, ktoś wpada, ktoś wychodzi... Myślę, że każdy z nich – jak też później od nich słyszymy – odbiera to tak, jak byśmy chcieli: a więc z jednej strony jest oszołomiony, czuje, że jest w miejscu, gdzie tyle się dzieje, czuje, że jest z tym miejscem związany, przeżywa to, że ja tam jestem, ale też wie, że to jest poukładane, że mój czas dla nich kiedyś się kończy, że są przestrzenie, gdzie można się swobodnie poruszać, a są takie, w których tak nie jest. Czują taką fajną więź między nami – ktoś ich oprowadza, ktoś się nimi zajmuje, widzą, że to jest bardzo dobrze uporządkowane. Każdy wie, co należy do jego zadań.

Choć bywa bardzo dużo takich sytuacji emocjonalnych, entuzjastycznych. Na przykład wczoraj przyjechała pani odebrać swoją aukcję, bardzo dużą, za ogromne pieniądze. Poszedłem jej podziękować, bo odbierała to w sekretariacie, i to był taki spontan, to było tak niesamowite, tak miłe. Wymieniliśmy pięciominutowe rozmowy i uściski. I wydaje mi się, że jak wracała do domu, to pozytywnie o nas myślała, bo przyjechała po odbiór aukcji, po dokumenty, a nie była przygotowana, że ja na nią będę czekał. A spotkaliśmy się i fajnie to wyszło. To też jest takie kreowanie nas, mnie i tego, co tutaj się dzieje.

Jesteśmy bardzo wyczuleni i razem z Dzidzią przywiązywaliśmy do tego dużą wagę, uczyliśmy młodych ludzi, którzy tu pracują, żeby okazywali wszystkim dużą empatię. To jest takie nasze założenie programowe. Nie może być tak, żeby ktoś tu czuł, że przeszkadza. Zajmujemy się takimi rzeczami, że trzeba każdemu dać odczuć, że jest mile widziany. Nie może być tak, że nikt na niego nie zwrócił uwagi, nawet jak przyszedł z ulicy – a to też się często zdarza, ludzie tak przychodzą spontanicznie i pytają „Cześć, jest Jurek?”. Odpowiadamy na to, że tak, jest, ale teraz nie da rady się spotkać, i proponujemy, że można zostawić jakąś wiadomość na kartce. I ludzie zostawiają, piszą, że przechodzili obok i chcieli się przywitać. Jeśli zostawią adres, to podziękujemy im za wizytę.

Czytaj też: O komunikacji WOŚP od kuchni: korzystamy z wielu różnych narzędzi, trochę metodą prób i błędów

PRoto.pl: To jest bardzo pozytywne i miłe, a czy zdarzają się jakieś nieprzyjemne wizyty?

J.O.: Na palcach jednej ręki bym policzył takie sytuacje… Musiałbym się mocno skrobać po głowie, żeby przypomnieć sobie takie wydarzenia. Raz była u nas dziennikarka z telewizji nam nieprzychylnej i było widać, że na siłę chciała doprowadzić do konfrontacji. Przyjechała o coś zapytać, my powiedzieliśmy, że nie możemy tego dnia z nią rozmawiać, pani nie bardzo chciała stąd wyjść, ale daliśmy radę, usiedliśmy i wyjaśniliśmy. To znam z opowieści, bo mnie przy tym nie było.

Ale to są sytuacje, kiedy ktoś ma plan, żeby przyjść do nas z jakąś złą wolą. Zdarzają się przypadki, które są smutne, np. ktoś przychodzi, żeby złożyć podanie o pomoc dla dziecka. My mamy określony zakres pomocy, której udzielamy i której nigdy nie udzielamy. Nie dajemy nigdy pieniędzy na leczenie czy lekarstwa. I od razu nawet odpowiadamy na takie prośby. Widzimy wtedy, że ktoś miał jakąś nadzieję i ta nadzieja uchodzi. I to też trzeba umieć powiedzieć, ale mówimy o tym. To są też dla nas sytuacje ciężkie, przykre, bo widzimy, że nie możemy pomóc.

Ale spotykamy się zdecydowanie z życzliwością. Często od ludzi, których czasem byśmy nawet nie podejrzewali, np. kiedy starsza osoba drepcze do nas, bo chce tu przyjść… Te drzwi są otwarte, mimo najróżniejszych pomysłów, co się może wydarzyć wokół Orkiestry. Myślę, że każdy, kto tu przyszedł, nawet jeśli nie załatwił swojej sprawy, wyszedł spokojny.

PRoto.pl: Wróćmy jeszcze do PR-u. W ostatnim konkursie Złote Spinacze został Pan nagrodzony tytułem Gwiazdy PR. Spodziewał się Pan takiej nagrody? Jaka była Pana reakcja?

J.O.: Nie, nie spodziewałem się tej nagrody, bo jest to nagroda branżowa, profesjonalna. I bardzo to doceniam. Jako Fundacja jesteśmy odbiorcami bardzo wielu nagród, czasem nie jesteśmy w stanie ich odebrać. Nie chcemy kategoryzować, że któreś z nich są ważniejsze, a któreś mniej ważne. Za wszystkie bardzo serdecznie dziękujemy. W tym roku na aukcji wylicytowane zostało kilkadziesiąt najróżniejszych statuetek, które dostaliśmy – nacieszyliśmy się nimi i przekazaliśmy na licytację. Te nagrody spływają zazwyczaj w okolicach lutego i marca, bo jesteśmy wtedy na ustach wszystkich.

Najbardziej cenię nagrody nie za popularność, ale nagrody branżowe, które doceniają to, co robimy.

Jeżeli dostaję nagrodę jako Gwiazda PR-u, to wiem, że ludzie docenili to, w jaki sposób odzywamy się do narodu, w jaki sposób informujemy o tym, co robimy. Doceniamy bardzo, kiedy graficy dają nam najwyższe noty za konsekwencję w informowaniu od strony billboardowej – to, co mamy na billboardzie, potem jest na reklamówce, kubku, koszulce, dekoracjach finałowych. I można powiedzieć, że robimy rzeczy wbrew pewnym zasadom, one są momentami przegadane, jest mnóstwo kolorów, rysunków. A z drugiej strony stworzyliśmy swoją linię. To samo PR-owo. Współpracują z nami największe agencje PR-owe, które obsługują naszych najlepszych partnerów: Play, Mastercard czy mBank – i tam nikt z tych ludzi, np. szef banku, nie zajmuje się projektowaniem plakatu. A ja właśnie się tym zajmuję. Zajmuję się też tym, żeby zaplanować, jak wykorzystać PR-owo np. festiwal. Oprócz tego, że zapraszamy ludzi do słuchania muzyki, to przez trzy dni informujemy ich też o tym, czym się zajmujemy. Dbamy o to, żeby tam było nasze stoisko, gdzie pokazujemy naukę pierwszej pomocy, specjalnie wydrukowany folder, w którym tym ludziom w trzech językach mówimy, co robimy – skrótowo, ale żeby wiedzieli. By na wielkiej dekoracji były podstawowe założenia naszej filozofii: stop narkotykom, stop przemocy. I to jest właśnie ten PR, kiedy myślimy, jak to będzie odebrane.

Jerzy Owsiak Gwiazda PR Złote Spinacze

Jerzy Owsiak z nagrodą Gwiazda PR, Złote Spinacze 2018

Więc doceniam to, że branża mówi: „OK, znamy cię, wiemy, że masz wadę wymowy, mówisz niegramatycznie, momentami przedziwnie, a jednak słuchamy cię, bo to ty jesteś na pierwszej linii”. Ja nie mam oddziału, który ma stworzyć PR-owo coś, co będzie naszą fasadą, a ja będę gdzieś tam z tyłu. Ja muszę – a nawet nie muszę, lecz chcę, robię to z przyjemnością – wyjść na pierwszy ogień i mówić.

Z punktu widzenia PR-u powiedzenie kolejnego dnia po tegorocznym finale, że się wycofuję, to była moja dobrze przemyślana decyzja, o której nie wiedział nikt od nas z Fundacji. Nikt, nawet moja żona o tym nie wiedziała, stała obok i była zaskoczona. Wiedziała, że jestem w rozterce, bo to wszystko się działo kilkanaście godzin po zakończonym finale. Ale zdawałem sobie sprawę, że jeżeli ma to być decyzja ważna, która ma trafić do ludzi, to tak muszę ją przedstawić. Mówię: „ktoś za to musi wziąć odpowiedzialność, jeżeli coś zrobiłem źle – to jestem do dyspozycji”.

Jak jest sukces, to jest tysiąc ojców, jak jest klęska, wszyscy się chowają. Wiedziałem, że jeśli powiem to naszej załodze przed konferencją, to dyskusja tutaj będzie tak mocna, że będą mówili, że musimy dalej działać. Ja wiedziałem, że musimy, ale potrzebowałem swojej decyzji. I postanowiłem, że jeżeli to ma być słyszalne, to zakrywamy wszystko czarnym płótnem, stawiamy portret Pawła Adamowicza i nie robimy klasycznej konferencji, tylko ten komunikat jest całą konferencją. I był słyszalny tak, że 11 milionów kliknięć było na moim Facebooku, coś niebywałego.

To jest to świadome myślenie. Nie było tak, że to zadziałały emocje i nagle podjąłem decyzję. Emocjonalne mam niektóre wypowiedzi, emocjonalnie prowadzę finał i coś tam nawijam na żywo, bo przecież to nie jest wszystko napisane. A to była absolutnie przemyślana moja decyzja i miałem satysfakcję, że została usłyszana przez wszystkich – i tych, którzy nas kochaja i lubią, i tych, którzy nas nie lubią. Ludzie to skomentowali po swojemu i PR-owo to było właśnie tak, jak powinno być.

Gdybym się zaczął zastanawiać w dyskusji, mogłoby to wyjść inaczej: może byłaby wypowiedź moja, potem wypowiedź kogoś z Fundacji, potem może Krzysztof jako szef PR-u rozmawiałby z dziennikarzami. A tam to się nie zadziało. Krzychu też powiedział „Nie mam nic do powiedzenia. Słyszałem, co prezes powiedział, kończymy”. I nie rozmawialiśmy w ogóle z dziennikarzami, jedynie z TVN24, a potem przez tydzień mówiliśmy: „Uszanujcie to, nie rozmawiajcie z nami, szanujemy was i mamy świadomość, że bez mediów tego wszystkiego by nie było, ale nie zmuszajcie nas do rozmów”.

Te działania PR-owe, które podejmujemy, są w naszym przypadku bardzo świadome, wiemy, co robimy. Jeśli ktoś robi swoje akcje po cichutku – to niech robi, to jest jego sprawa. My robimy głośno i wiemy, na czym to polega. Jak robi się cicho, to efekty też mogą być ciche i słabe.

Zdajemy sobie sprawę, że to jest w świetle reflektorów, ale tak to zostało wymyślone i tak konsekwentnie przez 27 lat z wykorzystaniem mediów, telewizji i wszystkiego, co jest instrumentem pozwalającym trafić do ludzi, to robimy.

Podczas Złotych Spinaczy odebraliśmy kilka nagród i byliśmy po prostu szczęśliwi, ze branża nas doceniła.

Zdarza nam się popełnić jakieś małe faux pas, ale zwracamy bardzo uwagę na to, czy nasz przekaz nie jest negatywny. Czasem ludzie mówią, że niech ten komunikat będzie, jaki chce, byle być na fali. My jednak uważamy na to, żeby on był pozytywny, żeby nie mówiono o nas negatywnie. Tego nie ma w naszej filozofii.

PRoto.pl: Na gali Złotych Spinaczy właśnie o tym Pan mówił – żeby angażować, ale szczerze i żeby robić to, do czego jest się przekonanym. A teraz często widzimy, że ta definicja PR-u jest nierozumiana i PR jest mylony z rozgłosem czy działaniem negatywnym, dyskredytacją…

J.O.: Tak, często działa się tak, by wykorzystać każdą rzecz, która przyniesie oglądalność i słuchalność. Temu się przeciwstawiamy. To znaczy – próbujemy też sami pokazywać, że interesuje nas pozytywny news. Nieraz się powstrzymujemy, bo mielibyśmy powody, żeby napisać coś, co komuś by coś wytykało, i wiemy, że natychmiast wielu ludzi by nas poparło.

Ostatnio nawet coś takiego napisałem – bardzo świadomie, bo wiedziałem, że będzie z tego burza, ale zależy mi też na tym, żeby ta sprawa się zmieniła. Moja żona wysłała mi kartkę na Walentynki, która szła osiem dni, a Poczta Polska jest oddalona od naszego osiedla jakieś 700 metrów. Kiedy napisałem o tym, że Poczta już nas chyba niczym nie zaskoczy, bo staje się to standardem, to nagle liczba wpisów pod tym postem stała się ogromna. Potem te wpisy musieliśmy trochę cenzurować. Ludzie się rozpisali, każdy miał swoją historię. Zakładam, może trochę naiwnie, że ten mój post na Facebooku, który został przytoczony w bardzo wielu portalach, trafi też do Poczty. Jest w dobrej wierze, szacunek dla ciężkich toreb listonoszy, szacunek dla ludzi, którzy tam pracują, ale przyczyna gdzieś tam leży i o tej przyczynie chciałbym porozmawiać. Nie szukamy jednak na siłę takich sytuacji.

Tym tzw. „czarnym PR-em” jesteśmy atakowani np. w tytułach tabloidów. Nieraz środowisko medialne mówi nawet, że przesadziły, tym tytułem zrobiły komuś krzywdę. Ale to funkcjonuje i raczej się nie cofnie. Wręcz przeciwnie, raczej każdy wie, jaki to osiąga skutek – np. sprzedamy nakład, będzie się o nas mówiło. Takie są też tytuły w internecie – mają wręcz zaszokować, a potem okazuje się, że w tekście prawie nic na ten temat nie ma.

My też nieraz szukamy. Były takie rozliczenia, kiedy prowokowaliśmy jakimiś hasłami typu „znikające pieniądze z konta Fundacji” – bo chodziło o to, że właśnie zrobiliśmy duże zakupy i zaraz te pieniądze znikną z konta. To miało być żartem, ale powiedzieliśmy sobie „nie”. Uznaliśmy, że może nie wszyscy zrozumieją ten żart, więc lepiej nie straszyć ludzi.

Jerzy Owsiak

Fot. Dominik Malik

PRoto.pl: Wrócę jeszcze do tegorocznej rezygnacji i powrotu. Zespół też nam mówił, że nic nie wiedzieli o rezygnacji i pewnie wydźwięk tego był taki, jak Pan zakładał. Ale potem pojawiło się wiele wątpliwości, pytań o przyszłość Fundacji i pewien chaos…

J.O.: Jak na taką informację, tak niecodzienną w naszej 27-letniej działalności, to i tak jesteśmy zdziwieni, jak jednoznacznie ludzie ją odebrali – w taki sposób: „Nie przyjmujemy tego. Jurek, to nie ty ani Fundacja ponosicie winę za to, co się stało”. Stała się rzecz tragiczna, ale przyczyny będą teraz ustalane. Do dziś nikt nie wysunął innych oskarżeń poza tymi skierowanymi do ochrony, nie ma żadnych innych wątków, które gdzieś tam się pojawiały – i wątek polityczny, i wątek pewnej filozofii języka nienawiści i hejtu. Ale nikt nie powiedział, że któryś z nich jest przyczyną tego brutalnego ataku. Hejt w naszą stronę to był mały promil, za to spotkaliśmy się z masą pozytywnych słów. Można powiedzieć, że obok języka nienawiści nagle pokazał się język miłości.

Na wszystkie listy odpowiedzieliśmy, na wszystkie paczki, maile, których było kilka kartonów. Mamy je odłożone. Na wszystkie odpowiedzieliśmy listem, na którym imiennie pisaliśmy, komu odpowiadamy. Ja osobiście czytałem, kto przysłał nam list, i odpisywałem, a ludzie potem chwalili się tym w internecie, cieszyli się, że własnoręcznie im odpisałem i podziękowałem np. za kartki, które wysłali.

Gdyby tych listów było trochę, gdybym wiedział, że ludzie oczywiście nas szanują, ale nie byłoby aż takiego poruszenia, to wiele rzeczy by się nie zadziało. To właśnie to spowodowało, że tydzień później powiedzieliśmy „OK, jeżeli dostaliśmy taką masę sygnałów od was, to wracamy do roboty, będziemy pracowali jeszcze więcej”. Bo już wtedy podejrzewaliśmy, że zbiórka będzie ogromna. Teraz mamy prawie 176 milionów złotych, jeszcze trzy lata temu było 75 milionów, więc mamy ponad 100 milionów więcej. Będziemy mieli zatem ponad dwa razy więcej roboty, a ludzi tu nie pracuje dwa razy więcej.

Ale ten sygnał od społeczeństwa tak ważny, że nam fantastycznie poukładał w głowach i pokazał, gdzie jesteśmy. My to w zasadzie wiedzieliśmy, bo razem z firmą IQS robiliśmy badania przed finałem. Z tych badań wyszło wszystko fajnie, ale to jest badanie przeprowadzone za pomocą panelu internetowego. I nagle dostajesz coś, co dotykasz – ogromną liczbę Jurków wykonanych z włóczki czy na szydełku, serwetek, serduszek. Na naszej bramie były przywieszone rysunki. Robili to pojedynczy ludzie, ale też całe zespoły, np. gminne ośrodki. Doceniamy to, jest to dla nas przeogromna wartość. Mamy całe pudła tego, ponieważ to wszystko będzie licytowane w przyszłym roku. Dostać coś takiego to jest tak piękna, niebywała sprawa, że nie ma w historii takich działań popierających czyjąś ideę. Tylko z jednym zdarzeniem możemy to porównać – kiedy wybuchła Solidarność, to dziesięć milionów ludzi się do niej zapisało. Teraz partie liczą po dziesięć czy dwanaście tysięcy, a wtedy dziesięć milionów zapisało się jednym tchem, jednym ruchem. Tylko do tego można porównać tę akcję niesamowitego poparcia murem za Owsiakiem. Takie rzeczy oglądaliśmy przy różnych innych akcjach, zwłaszcza gdy była jakaś żałoba, kiedy ludzie zostawiali gdzieś kwiaty. I nagle nas to dotyczy... Wolałbym, żeby tego nie było, ale to się zdarzyło i oby to był jeden raz.

Do wszystkiego podeszliśmy z powagą, niczego nie chcieliśmy zdyskredytować, z niczego nie żartowaliśmy.

PRoto.pl: Ta akcja pokazała, że ludzie sobie nie wyobrażają Orkiestry bez Pana. A czy Pan sobie wyobrażał orkiestrę bez siebie w tej głównej roli?

J.O.: Ja pracy w Fundacji nie traktuję jako dozgonnej funkcji. Myślę, że moje życie nie jest rozdzielone od Fundacji, bo wracamy z Dzidzią do domu i rozmawiamy cały czas o Fundacji, ona jest w naszym życiu codziennym non stop w sposób naturalny. Nie ma czegoś takiego, po powrocie do domu i zdejmuję koszulkę WOŚP i zakładam coś innego, bo jestem po pracy. To jest wmontowane w moje życie.

Ale z drugiej strony w mojej głowie jest poukładana pewna swoboda moich decyzji. Kiedy dzień po wydarzeniach w Gdańsku zdecydowałem o odejściu, to było to związane z całym etapem układania sobie w głowie mojej odpowiedzialności, tego, że stawiam siebie jako osobę, którą można teraz pytać, ale która nie podejmuje żadnych decyzji, czeka, co się będzie działo obok niej. Wiadomość zwrotna i od załogi, i od Polaków była taka, żebym pracował dalej. Co nie zwalnia mnie z poczucia, że kiedy będę chciał z tego zrezygnować, to to zrobię.

Wszystkim tłumaczę, że cały zespół świetnie daje sobie radę. Mało ludzi już pamięta, jak wyglądał Nobel – czy miał brodę, czy nie, czy chodził w okularach, czy był wysoki, czy niski i czym się do końca zajmował, a jednak idea jest po dziś, funkcjonuje świetnie i wzbudza zainteresowanie.

Ja także wiem, że Wielka Orkiestra już się sama stała takim kołem zamachowym. Gra 1700 sztabów, a jedyny sztab, przy którym siedzę fizycznie, to ten tutaj w Warszawie. Sztaby, które pracują w Indonezji, w Tokio, w Pekinie albo w innym miejscu – to są ludzie, którzy wiedzą, co mają robić, ja nie jestem tam kimś, kto coś zmieni, przyspieszy. To jest idea, że ja jestem w tym wszystkim, ale uczymy wszystkich Polaków, że 120 tysięcy osób działających w Fundacji zrobiło to superodpowiedzialnie, fantastycznie i że ten wynik pokazuje, jak sobie ludzie świetnie dają radę i są doskonałymi organizatorami.

Póki oczywiście mam energię i to mnie kręci, póki daję siebie w stu procentach, to to robię. Ale to jest też uwaga do całej branży, do ludzi, którzy robią biznesy – pozostawcie po sobie fajną ideę, którą ludzie podchwycą i poprowadzą dalej. Żebyśmy nie byli niewolnikami myślenia, że jeżeli którakolwiek z tych postaci internetowych odchodzi, to nagle firma pada. Tak nigdy nie jest. Oczywiście są symbolem, fajnie, że biorą odpowiedzialność – i za rzeczy dobre, i za złe, np. te które mają miejsce na Facebooku, w sieci, np. gdy ktoś wykradł jakieś dane czy nimi handlował.

Ale chciałbym, żebyśmy uczyli się także, że wprowadziliśmy świetną ideę i dajmy jej żyć. Ja sobie na razie nie wyobrażam tego życia poza Fundacją, bo to jest coś, co jest taką moją elektrycznością. Tutaj się ładuję, to pozwala mi mieć taki cel w życiu, który mówi, że mimo wieku emerytalnego dalej jest się aktywnym i to jest super.

Ja obserwuję też Polaków w moim wieku i cieszę się, że coraz bardziej walczą o swoją aktywność, o to, czego zazdrościliśmy kiedyś społeczeństwom bogatym – np. niemieccy emeryci na wakacjach i zagranicznych wycieczkach. Teraz się okazuje, że polski emeryt ma np. uniwersytet trzeciego wieku i może się stać aktywny. Na szczęście już nikt nie pyta, ile masz lat, jeżeli coś robisz i komuś to odpowiada. To ty decydujesz, czy będziesz to dalej robić. Więc ja chcę być takim swoim decydentem – ale także pragnę, żeby ludzie pozostawiali po sobie fajną ideę. Każda z osób, która tu pracuje, bardziej lub mniej da sobie radę z tą Fundacją, gdybym ja np. leciał balonem dookoła świata i by mnie tu nie było dwa miesiące.

PRoto.pl: Nie mogę nie zapytać o ten hejt, z którym musi się Pan mierzyć. Jak sobie Pan z nim radzi? Czy to się w ostatnim czasie nasila? I jak jako Fundacja chcecie z tym walczyć – czy macie w planach jakieś konkretne działania?

J.O.: Nasila się, bo przybywa do tego instrumentów. Kiedy Fundacja zaczynała i miała pierwszy finał, nie było internetu, telefony komórkowe miał mało kto. To jest kompletna zmiana rzeczywistości, która przyspiesza w sposób nieprawdopodobny. Ja się wychowałem na jednym programie telewizji, potem dwóch programach czarno-białych – to był cały kontakt z ruchomym obrazem. Dzisiaj każdego roku sposób oglądania telewizji się zmienia, jest już nie telewizja państwowa czy komercyjna, tylko wykupione kanały satelitarne, oglądanie w internecie ulubionych programów. Instrumentarium rośnie w sposób nieprawdopodobny i naprawdę nie wiemy, co nas czeka za rok czy dwa lub trzy lata, w jaki sposób będziemy mogli wysłać swój komunikat na temat otaczającego nas świata.

Dziś możemy napisać komentarz w internecie, możemy nawet zrobić to całkiem anonimowo, ukryć się. Kiedyś ktoś wyrażał swoje uczucia przez pisanie na murze... A co będzie dalej, skoro dziś mamy telefon i możemy dzięki niemu obejrzeć film, wiadomości, wysłać komunikat, rozmawiać z kimś, kto jest na drugim końcu świata, patrząc na jego ruchomą twarz. Więc to się będzie nasilać.

Korzystamy z tych instrumentów – i bardzo dobrze, kiedy robimy to w dobrym celu. My wykorzystaliśmy internet bardzo pozytywnie. Jedną z najprzyjemniejszych rzeczy było dla mnie wysłanie SMS-a do przyjaciela w Nowym Jorku, który tam prowadził sztab, i takie poczucie, że za sekundę on już go dostał, a chwilę potem już mi odpowiedział. Potęga technologii jest przeogromna, tylko od nas zależy, jak ją wykorzystamy.

A jak sobie z tym hejtem radzić? Ja sobie radzę w ten sposób, że od samego początku jestem w zespole ludzi – na początku w małym, teraz większym. Z pierwszymi dyskredytującymi artykułami spotkałem się przy trzecim finale. Pierwsze dwa finały były tak zupełnie niezrozumiałe dla ludzi, że nie wiedzieli, jak do tego podejść. Nawet nasi krytycy nie wiedzieli, jak to ugryźć. Jak zobaczyli mnie robiącego akcję trzeci raz – zaczęło się kombinowanie, co to może być.

Gdyby to wydarzyło się dzisiaj, mieliby do dyspozycji ten cały arsenał, który mamy dostępny. Wtedy na szczęście były tylko gazety, audycje, ktoś gdzieś coś powiedział. I człowiek sobie dawał z tym radę, bo po prostu o tym nie wiedział. Dziś, żeby sobie dać z tym radę, trzeba mieć ludzi obok siebie.

Fot. Łukasz Widziszowski

Dopiero ja czuję, jak bardzo przeżywają hejt ludzie, którzy są w bardzo małym gronie, ludzie, którzy nagle wyskakują z jakiegoś powodu na pierwsze strony portali internetowych czy gazet i nagle wszyscy zaczynają się na ich temat wypowiadać. Przykładem jest choćby żona prezydenta Gdańska, która musiała się z tym zderzyć, mając obok siebie dzieci, bliskich, ale nie taką drużynę, jak ja mam.

Ja mam cały zespół, z którym mogę usiąść, przegadać sprawę, możemy odpowiedzieć niemal natychmiast. I to już jest ten drugi sposób, jak sobie dawać radę – reakcja. My mamy tę możliwość, że potrafimy nawet trafić do tej osoby, która dany hejt wypuściła. I ja z nią rozmawiam przez telefon. Wygląda to niezwykle kolorowo i wszyscy się cieszymy, że to się tak kończy. Ta osoba jest bardzo zaskoczona.

Często hejtrzy nie ukrywają tego, co piszą sami o sobie – podają, gdzie pracują, w jakiej miejscowości, w jakim zakładzie, a my dzwonimy do tego zakładu i mówimy, że szukamy tego kogoś. Oni stają na uszach i ściągają tę osobę. Mówimy wtedy, że przeczytaliśmy tak szokujący tekst i po chwili ciszy słyszymy „Przepraszam, chyba popłynąłem”. Często hejt jest ukryty za dzieciakiem, który ma za dużo wolnego czasu, za ludźmi samotnymi, z ogromnymi kompleksami, z jakimś życiowym bólem, którzy wypisują te słowa i dzięki temu czują się może trochę mocniejsi. Dosyć łatwo do nich trafić, bo zazwyczaj to nie są ludzie, którzy się kamuflują, robią to z ukrycia. Inaczej niż zawodowi hejterzy, których się wynajmuje za pieniądze – z nimi trudno też walczyć, bo mają wkalkulowane w swoją pracę, że zostaną pokazani, obnażeni. Oni też wiedzą, jak się zachować, jakich granic nie mogą przekroczyć, żeby nie mieć problemów prawnych. W tej sytuacji faktycznie potrzeba ludzi, którzy doradzą i powiedzą, kiedy danej sprawy nie warto ruszać, bo trudno będzie coś udowodnić.

My w Fundacji mamy w naszych kanałach social media, np. na Facebooku, regulamin z wyraźnymi zasadami, np. jeśli ktoś używa słów niecenzuralnych, usuwamy taki wpis. Pamiętam, że kiedy to wprowadziliśmy kilka lat temu, to mówiono „cenzura”, a dziś już nikogo to nie dziwi. Oczywiście nie blokujemy za to, że ktoś mówi „nie lubię pana, wszystko, co pan robi, to jest wielka lipa”. Ma prawo coś takiego napisać. Ale jak ktoś pisze inwektywy – dziękujemy, do widzenia. Jeśli ktoś nawet w naszej obronie napisze o kimś wulgarny komentarz, tak samo go wyrzucimy.

Na samym końcu uczymy się też my – ja się bardzo dużo na ten temat nauczyłem – co można pisać, a czego nie, w jakim momencie może się złamać prawo, nawet jeśli wydaje się, że jakieś słowo jest niewinne. I do tego też potrzebny jest zespół.

Najczęściej jednak chcemy się z tego obśmiać. Telewizja Republika, jak tylko powstała, mówiła o nas bzdurne rzeczy. My założyliśmy więc telewizję Pe.Publika – zrobiliśmy sobie ściankę i w przebraniach przedstawialiśmy swoje wiadomości – to był taki Monty Python, naśmiewaliśmy się z ich wiadomości, a na końcu był zawsze cytat konia: miałem maskę w kształcie głowy konia i mówiłem jakąś rzecz bez sensu. Jaka była nasza radość, kiedy oni też założyli głowę konia (śmiech). I o takie porozumienie nam chodziło. Widzimy, że dziś dużo większa jest siła takiego montypythonowskiego ruchu, obśmiania, przerysowania.

Na jakimś spotkaniu, gdzie byliśmy całą Fundacją, ktoś zapytał: „Panie Jurku, bo słyszałem, że pan bierze dziesięć procent z całej zbiórki dla siebie”. A ja odpowiedziałem „Proszę państwa, nie dziesięć procent, tylko 75 proc.”. I nagle pojawiły się  komentarze „Nie, no to tyle to nie, niemożliwe”. No to dziesięć też nie. W ogóle nie biorę. Głupie pytanie – jeszcze głupsza odpowiedź.

Zapraszam też na debatę, którą organizujemy 29 marca w muzeum POLIN o godzinie 12:00. Razem z Rzecznikiem Praw Obywatelskich Adamem Bodnarem i zaproszonymi gośćmi będziemy mówili o hejcie pod hasłem „Ja nie hejtuję, ja rock’n’rolluję”. To jest debata, podczas której chcemy zaproponować taki kierunek – nie mówimy, co się komu przytrafiło, bardziej skupimy się na tym, jak przeciwdziałać temu zjawisku. Czy to będzie śmiech, czy to będzie... i tu mamy parę niespodzianek. Chcemy skierować dyskusję o hejcie w kompletnie w drugą stronę. Chcemy, żeby ludzie byli z nami, tak jak grają z nami na Finale. Ludzie kupili tę filozofię, chcą działać w słusznej sprawie, a jak się komuś to nie podoba, mówimy mu „nie przeszkadzaj”. To samo podczas Festiwalu – ludzie chcą tam być, bo to jest filozofia, która ich łączy, nikt ich do tego nie zmusza. 

To samo chcemy zakomunikować na debacie: bądź z nami, bo jeśli jesteś z nami, to znaczy, że nie hejtujesz i nie niesiesz tego hejtu dalej, nawet w dobrej wierze. Chcemy się od tego hejtu odciąć.

Nigdy podczas Finału nie wypuściliśmy żadnego negatywnego komunikatu. Pamiętam, że jakieś 15 lat temu podczas Finału policja nam przekazała informację o napaści na wolontariusza i ja wtedy ze studia powiedziałem ostre słowa wobec tego, kto to uczynił. Dziś bym tego nie zrobił, bo nie ma potrzeby tak mówić. Dziś mówimy sobie, że jeśli komuś wchodzimy w drogę, to trzeba go ominąć i robić swoje tak, żeby nikomu nie przeszkadzać. To jest jedyna metoda, żeby walczyć z hejtem.

Te 176 milionów złotych wzięło się stąd, że ludzie nas cenią, mają do nas zaufanie, chcą być z nami. Myśmy nikomu nie mówili „Słuchajcie, ma być rekord”. Mówimy, że cieszymy się, że w ogóle jesteśmy, że działamy razem. Ludzie tak na to reagują. Wierzę, że ludzie tak samo będą podchodzili do hejtu, będą budowali swoje grupy wsparcia i mówili, że nie hejtują i nie ma wśród nich miejsca dla hejterów.

Ja nie mam ciśnienia, żeby przyjść do hejtera i go zmienić. Wolę trafić do kogoś, kto nie będzie zwracał na to uwagi. Wierzę, że tych osób są setki tysięcy, bo ci ludzie wysyłają nam te dobre wiadomości, o których mówiłem.

PRoto.pl: Na Facebooku jest strona Fundacji, tam jest strategia komunikacji, o czym już rozmawialiśmy z zespołem PR, ale jest też Pana strona – czy tam też jest strategia, czy wpisy powstają spontaniczne? Kto je tworzy, kto to nadzoruje?

J.O.: Mój Facebook jest mój w stu procentach. Bardzo rzadko odpowiadam na komentarze, mam tylko osoby, które to kontrolują – jeśli jest taki temat, który wiemy, że wywoła ruch, to wtedy to nadzorujemy, bo czasem trzeba usunąć zbyt krewkie komentarze.

Treści na moim profilu na Facebooku są tworzone intuicyjnie. To jest takie odbicie moich nastrojów – więc potrafię tam napisać coś bardzo lekkiego, kiedy np. coś obejrzałem, przeczytałem, poczułem wiosnę, ale ten profil także służy do napisania o poczcie walentynkowej czy kondycji Polaków. Ten profil jest też do tego, żeby napisać list otwarty do Ministra Zdrowia, Ministra Szkolnictwa.

Ten profil nie jest stosowany do prywaty. Nie ma tam słowa o moim rozkładzie dnia, o tym, co zjadłem na śniadanie... Staram się też nie naruszać czyjejś prywatności, choć nieraz kogoś opiszę, kogoś wspomnę. Cieszę się, że o dziwo ma to bardzo duży odzew, jak na brak sensacyjności ma duży zasięg. Bardzo dużo ludzi pisze mi miłe słowa na temat tej strony.

Ja treści, które się tam pojawiają, dyktuję, rzadko sam coś piszę. Zdarza się, że wystukam to sobie w telefonie i wyślę, ale nie znam się na tym narzędziu, wiec sam tego nie publikuję. Robi to nasza ekipa, z którą jestem w kontakcie. Kiedy piszę coś na swojego Facebooka, to przyznaję, że przechodzi on przez taką naszą kontrolę poprawnościową, stylistyczną, ale zespół bardzo szanuje mój styl i go rozumie. Kiedy napisałem książkę o historii festiwalu Przystanek Woodstock i były moje opisy różnych rzeczy, to wróciła z korekty w wydawnictwie cała czerwona. Pani korektorka pokreśliła wszystkie słowa, które są niestylistyczne. Okazało się, że wszystkie były (śmiech). Stwierdziliśmy wtedy, że zostawiamy tak jak było, bo skoro korektorka miała na wszystkie słowa inny pomysł, to mijało się z celem.

Mój Facebook jest utrzymany w mojej stylistyce. Spotykam się z tym, że ludzie ją chwalą, podoba im się. Spotykam się też z tym, że wywołuje bardzo mocne dyskusje, kiedy poruszam sprawy ważne, związane z Polakami, z naszą historią, kulturą.

Żałuję, że zarzuciłem rzeczy, które prowadziłem dawno temu na Facebooku, kiedy ruszyłem z nim po namowach. Bo w ogóle nie chciałem robić Facebooka, tylko ludzie mówili mi, że są tam strony, które inni prowadzą o mnie i wszyscy myślą, że są moje.

Na początku działalności na Facebooku uwielbiałem pisać o książkach, przytaczać ich fragmenty. Robiłem także coś, o co mnie wszyscy ciągle proszą, żebym do tego wrócił – czyli jeździłem po Warszawie i opowiadałem o różnych ciekawych miejscach, ale nie z perspektywy historycznej, tylko z perspektywy moich przeżyć związanych z tym miejscem. Mam tak, że nie mogę powstrzymać, jak z kimś jadę, żeby nie opowiadać właśnie takich przeżyć na temat danego miejsca.

To zarzuciłem jednak na rzecz swoich przemyśleń. Prowadzę swój profil sam, sam nim żyję, nieraz bywa, że przez pięć dni nic się tam nie dzieje, bo nic nie jest robione na siłę, nic nie jest wymyślone tylko po to, żeby zdobyć zasięg. Mamy możliwości, żeby cos nagrać, więc czasem sobie mówimy, że nagranie będzie lepiej przyjęte niż słowo pisane.

Nie jestem niewolnikiem Facebooka. Kiedy obserwuję inne profile, widzę nieraz, że ludzie się czasem nawet męczą, bo muszą coś tam dać, bo jest cisza na ich profilu. U mnie tak nie jest. Ciągle marzę, żeby wrócić do tego Facebooka związanego z książkami.

Rozmawiała Małgorzata Baran

Zastępca redaktora naczelnego portalu PRoto.pl. Zajmuje się tematyką lifestyle’ową, mediami społecznościowymi, językiem w branży PR, blogosferą i modą. Absolwentka polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim.

X

Zamów newsletter

 

Akceptuję regulamin